Śpiewa i gra na cymbałach wileńskich, ale jej prawdziwym instrumentem jest… pamięć. Ania Broda wraca do korzeni Warmii, by opowiedzieć historię ludzi, którzy przywieźli tu swoje pieśni i tęsknoty.
Olsztyńskie Zatorze. Dzielnica, gdzie historia przedwojennych kamienic miesza się z powojenną biografią miasta i współczesnością. Na jednym z tutejszych podwórek, wśród trzepaków i zieleni walczącej o miejsce z betonem, czasami można usłyszeć niezwykły dźwięk. Nie jest to hałas miasta ani muzyka z radia. To dźwięki metalowych strun, uderzanych z precyzją i czułością, które niosą melodię z innego czasu. To gra Ania Broda, a właściwie Anna Kowalska, bo Ania Broda to jej artystyczny pseudonim. Wokalistka, kompozytorka, autorka tekstów, multiinstrumentalistka i muzyczna „archeolożka”, która swoją scenę znajduje tam, gdzie akurat postawi instrument. Najczęściej są to cymbały wileńskie – instrument z duszą i historią, ale też lira korbowa czy kantele.

Jej historia to opowieść o poszukiwaniu korzeni w ziemi naznaczonej przesiedleniami. Mama pochodziła z Kurpiów Białych, z okolic Różana — ze stron, gdzie honor i uczciwość były najwyższą wartością. Tata, urodzony na Mazowszu Północnym, wychował się na Mazurach, w okolicach Nidzicy. Spotkali się i osiedlili w okolicach Olsztyna, gdzie przyjechali „za pracą”, jak tysiące innych rodzin po wojnie. Ania urodziła się na Warmii, w dzieciństwie mieszkała w Jonkowie.
Artystyczne DNA
Ania, dorastając, długo nie czuła związku z lokalnym folklorem. Wręcz przeciwnie. Jako młoda dziewczyna, jeszcze w podstawówce, w kontrze do oficjalnej, „cepeliowskiej”, stylizowanej kultury ludowej, szukała autentyczności. Z czasem znalazła ją dopiero w Teatrze Węgajty. Tam spotkała ludzi, którzy przyjechali na warmińską wieś, by uczyć się muzyki u samego źródła – od dawnych skrzypków i śpiewaczek – jak się gra oberki i polki. Chcieli poczuć, jak „nóżka sama chodzi do grania”, zrozumieć surową, nieoszlifowaną siłę dawnej muzyki.
– Zakochałam się wtedy w muzyce tradycyjnej – wspomina czasy, gdy mieszkała w Węgajtach. To doświadczenie ukształtowało jej artystyczne DNA.
Zaczęłam szukać korzeni
Jednak momentem zwrotnym w życiu Ani była przeprowadzka z wiejskiej kolonii Węgajty do Olsztyna. Już jako dojrzała kobieta i matka trójki dzieci, po osobistych zmianach, poczuła przemożną potrzebę zakorzenienia.
– Pomyślałam: co będzie, jak przyjadą do mnie przyjaciele z innych stron i powiedzą: „Ania, zagraj nam coś stąd”? A ja, grając w Kapeli Brodów muzykę z całej Polski, będę musiała wymyślać, bo nie znam dobrze kultury miejsca, w którym żyję – opowiada.
Zaczęła się jej detektywistyczna praca. Godziny spędzone nad archiwaliami Instytutu Sztuki PAN, przesłuchiwanie starych nagrań, odczytywanie zakurzonych nut. Odkrywała muzyczny świat Warmii, w którym polskość i niemieckość przenikały się w sposób naturalny. Znalazła pieśni, jak taniec „Hejduk” czy zabawę „Poszła róża do tańca”, które istniały w obu językach, z tą samą melodią.
– Nie skupiam się na tym, co było pierwsze. To jest piękne, że utwory zostały zasymilowane. Trzeba uszanować tę historię i nie szukać w niej podziału – podkreśla.
Los ludzi i kultury
Jej głównym instrumentem stały się cymbały wileńskie. To nie przypadek. Symbolizują los ludzi i kultury – przeniesione, ale wciąż żywe. Pierwsze, które dostała w Węgajtach, były tak stare, że przez lata wędrówek przepadły gdzieś oryginalne pałeczki, grała więc na nich aluminiowymi łyżeczkami. Jej obecny instrument został wykonany przez pana Jachimowicza, potomka słynnych wileńskich twórców i cymbalistów, którego rodzina po wojnie została przesiedlona aż do Kożuchowa w Lubuskiem. On, tysiące kilometrów od ziemi przodków, pielęgnuje nadal tradycję dziadków. – To niesamowite, jak wytrwała potrafi być kultura – mówi Ania.

Artystka swoje odkrycia przekuwa w repertuar, dając starym pieśniom nowe życie. Ale nie jest to bezkrytyczne odtwarzanie. Świadomie wybiera teksty, odrzucając te, które utrwalają wizerunek kobiety-ofiary, wiecznie płaczącej nad swym losem. Szuka mądrości, siły i radości. Ta misja ma też wymiar terapeutyczny, zrodzony z osobistych doświadczeń – jako dziecko była świadkiem nagłej śmierci ojca. – Muzyka była dla mnie przestrzenią, w której mogłam wypowiedzieć emocje, o których nie umiałam mówić. Była leczeniem – wyznaje.
Tę uzdrawiającą moc muzyki niesie innym. Prowadzi warsztaty w przedszkolach, gdzie przy dźwiękach liry korbowej tańczą trzylatki. To praca nieprzewidywalna, „jazda bez trzymanki”, jak sama mówi, ale dająca ogromną satysfakcję, gdy na powitanie słyszy od dziecka „kocham panią”. Pracuje z seniorami, dla których stworzyła projekt „Tango Lumbago”, i z osobami chorymi na Alzheimera. W jednym z ośrodków, gdzie spotkała starszych ludzi, przekonała się, jak potężnym narzędziem jest muzyka. Śpiewała dawne, ludowe pieśni, a pacjenci, często pogrążeni we własnym świecie, nagle ożywali. Jedna z pań, która na co dzień niewiele mówiła, zaczęła śpiewać zapomniane pieśni weselne ze swojej młodości. Co więcej, gdy Ania wróciła do ośrodka po miesiącu, niektórzy ją pamiętali.

Oswajanie miasta
Działalność Ani Brody to także oswajanie przestrzeni miejskiej. Zaczęło się od koncertów na ulicy Żeromskiego w Olsztynie, gdzie z cymbałami wychodziła wprost z mieszkania. Przełamywała barierę między artystą a publicznością, częstując sąsiadów herbatą i tworząc wspólnotę dźwięku. Pamięta, jak pewien mężczyzna o trudnej biografii przyszedł po koncercie z garścią monet, by kupić jej płytę. Ostatnio zagrała koncert na podwórku swojej kamienicy w innej części Zatorza. Była to świadoma decyzja, by w miejscu naznaczonym pospiesznym mijaniem się, zasiać dźwięki wyższej kultury. – Pomyślałam, że trzeba to robić właśnie tu. To było takie dla ludzi – wspomina. Akustyka między budynkami okazała się świetna, a sąsiedzi słuchali muzyki cymbałów i głosu Ani w otwartych oknach.
Tysiąc jezior
Inspiracją jest dla niej sama Warmia. Tutejszy pejzaż jest wpisany w jej piosenki. Najbardziej znana, „Jak wygląda wiatr” do wiersza Danuty Wawiłow, powstała jako piosenka dla dzieci, zrodzona z widoku za oknem w Węgajtach – codziennym gościem w domu Ani była wówczas dziewicza przyroda: łąki, pagórki, krowy, słowiki. Album „Tysiąc Jezior” był z kolei owocem fascynacji Olsztynem. – Jeziora to terapia! Gdy czuję się zdenerwowana, a usiądę nad wodą, napięcie odpływa wraz z nią. Gdy przenosiłam się do Olsztyna, cieszyłam się, że codziennie będę mogła oglądać zachód słońca nad innym jeziorem, a jest ich tu kilkanaście. Obudziło to mój lokalny patriotyzm – śmieje się.

Niedawno, po śmierci mamy, napisała dla niej „Tango Kazimiera”, przelewając w muzykę żałobę i miłość.
– Wszystkie moje działania muzyczne miały charakter terapeutyczny, wyrażam w nich emocje, o których nie mogłam, nie umiałam opowiedzieć. Szukam prawdy w muzyce. Na Warmię przyjechali ludzie z ojczyzn, które musieli opuścić, mają za sobą swoją historię, nie mogą otworzyć okna i krzyknąć po swojemu „sio”, to długi i piękny proces, aby pieśni stały się bliskie mieszkańcom, bez względu na to, skąd pochodzą. Jak to połączyć, nie na siłę, z szacunkiem także dla kultury warmińskiej i mazurskiej? Dobrym przykładem jest powrót gwary warmińskiej, której uczą się nie tylko ludzie z korzeniami warmińskimi – mówi.
– Czym jest Warmia? Tu nie ma jednej definicji, dla mnie Warmia to wczorajsza Łyna w Brąswałdzie, olchy nad jeziorami, lasy bukowe. Warmia zmienia się tak, jak zmienia się kultura.
Ania Broda swoją sztuką udowadnia, że tożsamość to proces. Można ją odnaleźć, zbudować i pielęgnować. W jej graniu słychać tęsknotę przodków, szum warmińskiego wiatru i rytm współczesnego miasta. A przede wszystkim – głęboką wiarę w to, że muzyka potrafi łączyć i leczyć. Nawet jeśli jej sceną jest tylko kawałek trawnika między kamienicami.
Motto Ani Brody
W muzyce szukam nastrojów, kolorów, tajemnic i nieprawdopodobnych historii, poruszających struny wyobraźni.