Z Tyrolu na Warmię – i prosto w świat średniowiecznych dramatów liturgicznych. Wolfgang Niklaus opowiada o muzyce, teatrze i Scholi Węgajty, która od 30 lat łączy dawną tradycję z żywym widowiskiem pełnym emocji i historii.
– Mieszkam tu, na Warmii. Ojczyzna to takie dziwne słowo, można je różnie rozumieć. Szczególnie w Polsce jest już trochę wyświechtane. W swojej pracy wracam do źródeł muzyki, bo muzyka najwięcej mówi o nas – przyznaje Wolfgang Niklaus, twórca i kierownik artystyczny Scholi Węgajty, z którą wypracował unikalny styl muzyczno-teatralny. To aktor, muzyk, śpiewak, reżyser, antropolog, urodzony w Monachium, który mieszka w Nowym Kawkowie na Warmii.

– Jest pan synem śpiewaka operowego, nie chciał pan pójść śladami ojca?
– Jak się urodziłem, ojciec już nie śpiewał. Wcześniej był śpiewakiem operowym, potem zajął się teatrem, był aktorem. Musiał przestać śpiewać, przechodził gruźlicę i dzięki temu – na nasze szczęście – nie wzięli go do wojska, chociaż był w wieku poborowym. Z czasem stał się menedżerem teatralnym. Później moi rodzice przenieśli się z Monachium – tamtejszy klimat im nie odpowiadał – do południowego Tyrolu. I tam się wychowałem. Choć tato już wtedy nie śpiewał, pozostał wielkim fanem muzyki klasycznej, operowej i teatru.
– Słuchał pan płyt z muzyką operową?
– Słuchałem, ale opera nie bardzo mi się podobała. Może, gdybym wtedy znał operę rockową, to co innego, ale potem pojawił się w moim życiu teatr i zdecydowałem, że chcę iść w tę stronę. Te inspiracje pochodziły też z miejsca, w którym mieszkałem – z wioski w pobliżu Merano. To słynny kurort w południowym Tyrolu, gdzie w czasach Austro-Węgier zjeżdżała cała historyczna śmietanka, od Franza Kafki po cesarzową Sisi. Później ten region przypadł Włochom.
– Czyli zna pan również włoski?
– Oczywiście, chodziłem tam do szkoły, a włoski był od drugiej klasy. W regionie panuje kompletna autonomia, większość mieszkańców to niemieckojęzyczni Tyrolczycy, którzy mówią swoim dialektem, prawie tak trudnym jak szwajcarski niemiecki. Przeprowadziłem się tam, mając cztery lata, więc od początku szkoły, od szóstego roku życia, ten dialekt naturalnie wszedł mi w krew.
– Ma pan dwa imiona Johann Wolfgang. Jak na pana mówiono w domu?
– Wolfi. W starych paszportach imię Wolfgang było podkreślone, jako imię używane na co dzień. Mój tata też miał dwa imiona: Carl Willi, a wszyscy nazywali go Willi. W nowych paszportach już się tego nie stosuje. Myślę, że tata, dając mi dwa imiona, miał na myśli Goethego.

– Myślał, że będzie pan poetą, artystą?
– Nie wiem, bardzo lubił Goethego. Ja niekoniecznie, w młodości miałem już go za dużo. Ciekawiła mnie bardziej literatura współczesna. Dość wcześnie zaczął się u mnie bunt, wiadomo, tak bywa z nastolatkami. Bardzo podobał mi się na przykład Brecht i teatr brechtowski, idee lewicowe. Miałem też wielu kolegów Włochów, a tam było zupełnie inne podejście do lewicowości niż w Niemczech czy w Polsce.
– A co z pozostałymi językami?
– W szkole uczyłem się jeszcze angielskiego, hiszpańskiego i oczywiście łaciny, nie wiedząc, że kiedyś mi się to przyda. Miałem też możliwość wyboru greki, ale głupi byłem i nie jej wybrałem. Dzisiaj bardzo by mi się przydała, zwłaszcza przy chorałach bizantyjskich.
– A polski?
– Polskiego nauczyłem się już w Polsce.
– Gdzie? W czasie pracy w teatrze Grotowskiego?
– Tak po prostu, z życia.
– A te wszystkie odmiany, przypadki?
- Jak się na co dzień w tym jest, to człowiek uczy się siłą rzeczy. W Gardzienicach mieszkaliśmy na wsi, więc trzeba było pójść do sąsiada po mleko, zapytać, porozmawiać. To były takie czasy, że sklepów nie było, a mleko sprzedawali gospodarze.
– Przyjechał pan do Polski po studiach na Uniwersytecie Wiedeńskim. Co panu dał staż w Teatrze Laboratorium Jerzego Grotowskiego?
– Och, bardzo dużo. To było niezwykle ważne doświadczenie.
– W jednym z wywiadów powiedział pan: „Jedno z najważniejszych doświadczeń. Że nie ma gotowych recept i jest sprawa, której się poświęcamy”.
– Nadal tak uważam, choć oczywiście są różne techniki, to jasne. Trochę pracowałem z Reną Mirecką, która odpowiadała w Laboratorium za plastykę ruchu. Potem pracowałem z Zygmuntem Molikiem nad emisją głosu. Molik posunął się najdalej w pracy nad głosem, łącząc techniki aktorskie z terapeutycznymi. I to mnie od razu zafascynowało. Zrozumiałem, że to jest moja mocna strona.
– Praca z głosem?
– Tak. Głos i słuch odziedziczyłem po ojcu. Brat mojego ojca, mój wujek, był kompozytorem, a brat dziadka śpiewakiem. Myślę, że to wujek zmotywował tatę, żeby poszedł na śpiew. Tata, jako najmłodszy w rodzinie, mógł sobie na to pozwolić. Najstarszy syn nie mógł. W tajemnicy przed swoim ojcem studiował kompozycję.
– Dziadek nie był zadowolony, że jego najstarszy syn chce być artystą?
– Nie, bo najstarszy miał przejąć interes. Dziadek był mocną postacią. Pochodził ze wsi w Saarlandzie. Jako młody czeladnik hydrauliczny trafił do małego miasteczka St. Ingbert i tam rozkręcił pierwszą w Niemczech fabrykę produkującą centralne ogrzewanie, a główny rynek zbytu miał we Francji. Babcia jeszcze przed wojną wspierała najstarszego syna, który miał studiować prawo w Berlinie, ale w tajemnicy przed ojcem studiował kompozycję. Kiedy dziadek zmarł, interes przejęła babcia, a po niej najstarsza córka z mężem. Wtedy nastąpił Anschluss Saary do III Rzeszy, granica, której wcześniej nie było, odcięła wszystkich klientów z Francji. I tak, niestety, fabryka podupadła.
– Wróćmy do Polski. Pracował pan też w Teatrze Gardzienice. Tam poznał swoją żonę. Jak to się stało, że z Gardzienic trafił pan na Warmię?
– Trafiliśmy tu w ramach współpracy Gardzienic z grupą Pracownia, którą prowadzili Wacek Sobaszek i Rysiek Michalski. Z żoną przygotowaliśmy spektakl, z którym jeździliśmy po Polsce. Trafiliśmy do Wacka Sobaszka, do Węgajt. I tak powoli narodziła się bardzo fajna współpraca. Mogłem robić to, co pociągnęło mnie najbardziej: łączenie pracy scenicznej z muzyką, śpiewem, pieśniami. Razem z Małgosią daliśmy impuls do wyjazdów w miejsca, gdzie tradycja muzyczna wciąż żyła – na przykład na Kurpie czy na południe Polski. Chodziło o poznanie muzyki u źródeł. Bardzo mi się podoba określenie, które odróżnia ją od folkloru czy folku – muzyka „in crudo”, czyli w „stanie surowym”. A praca z głosem, którą odkryłem u Zygmunta Molika, pokazała możliwości w dziedzinie teatru śpiewanego. Z muzyką miałem do czynienia już wcześniej, jeździłem do Hiszpanii, żeby uczyć się grać flamenco na gitarze. Grałem na gitarze, na cymbałach, teraz gram na lutni, ale arabskiej, czyli na oudzie.

– Wiosną w Warszawie z zespołem Memento Mori Dance Club na konkursie muzyki dawnej dostaliście nagrodę Instytutu Adama Mickiewicza. Piotr Piszczatowski z waszego środowiska napisał: „Jest i radość i smutek. Radość, bo sława, władza i kasa. Smutek, bo zapewne tak jak i Adam (Mickiewicz), muzycy zejdą pewnie z tego padołu gdzieś daleko od Matki Ojczyzny, śpiewając po polsku śmiertelne piosenki zatrwożonym metafizycznym gromem Eskimosom i innym społecznościom lokalnym”. Czy taka muzyka, przywoływana z dawnych czasów, wkrótce zamilknie?
– Jestem optymistą. Mam nadzieję, że nie. Wacek Sobaszek wyciągnął kiedyś zapis, z którego wynikało, że już król szwedzki w XVI wieku nakazał zbierać pieśni ludowe, bo bał się, że zginą. Historia ciągle się powtarza. Oczywiście, coś tam zaginie, ale na szczęście dzisiaj mamy nagrania, które, miejmy nadzieję, przetrwają w archiwach. Tego, co udało się uchwycić w naturalnym środowisku od połowy XX wieku, jest całkiem sporo. Zaczęło się od nagrań na woskowych wałkach, które robił słynny węgierski kompozytor i muzykolog Zoltan Kodaly, taki węgierski Kolberg, tylko że z fonografem.
– Czyli ta muzyka, która jeszcze gdzieś się kryje w górach, między lasami, ma szansę zostać nagrana, odtworzona i śpiewana, tak jak pan to robi?
– Tak! Bardzo fajne jest to, że powstał cały ruch społeczny. Na Węgrzech były to domy tańca, na wschodzie Europy, w Rosji czy na Litwie, też ten nurt jest silny. Muzykolodzy zaczęli jeździć w teren nie po to, by nagrania schować do szuflady, ale żeby przywieźć je do miasta i uczyć młodych ludzi. To zawsze miało też wymiar polityczny, było formą kontestacji. Na Węgrzech domy tańca miały duży wpływ na późniejszą politykę.
– Pan też zachęcał młodych. W zespole Schola Węgajty, który pan stworzył i prowadzi, działa ponad 30 osób z Polski, Estonii, Niemiec, Białorusi i Ukrainy. Jak wygląda praca z taką międzynarodową grupą?
– Przyjeżdżają na próby. Współpracujemy też z muzykami z Anglii, Francji, Włoch, Grecji, Rumunii. Zaczęliśmy naszą pracę wiele lat temu, w 2024 roku obchodziliśmy jubileusz 30-lecia Scholi Węgajty. Oczywiście zawsze trudno jest znaleźć środki na warsztaty czy koncerty, ale czasami się udaje. Mamy w repertuarze ponad siedem dramatów liturgicznych, w tym nawet jedyny znany dramat liturgiczny z tradycji bizantyjskiej, w języku greckim. Jako schola od początku postanowiliśmy, w odróżnieniu od Teatru Węgajty, zająć się konkretnym zjawiskiem historycznym i na nowo inscenizować znane z historii dramaty liturgiczne. Większość przedstawiamy po łacinie.
– Powiedział pan kiedyś o średniowiecznym dramacie liturgicznym „Ludus Passionis”, że „dojrzewał z nami”. Co to znaczy?
– Teraz, kiedy to gramy – i nie chcę się chwalić, ale reakcje widzów to potwierdzają – jest to coś niesamowitego. Po pierwsze, forma jest doskonała. Samo poszukiwanie i wydobycie tej formy z rękopisu, a potem jej ożywienie, było fascynującym procesem. Jak coś, co działo się osiemset czy tysiąc lat temu, może być żywe dzisiaj? Tu spotyka się wszystko: wyobraźnia, sceniczność, historia. To konkretna praca nad rzemiosłem, zarówno od strony muzycznej – wejście w świat chorału gregoriańskiego, który jest budulcem tej muzyki – jak i pracy aktorskiej. Chorał to nie jest jeden gatunek, to niesamowity kosmos, tysiąc lat historii. To nie jest muzyka na jeden koncert. Na przykład „Ludus Passionis” śpiewamy od premiery w 2003 roku, czyli już ponad dwadzieścia lat.
– Jak wyglądały te widowiska 800 lat temu? Zachowały się jakieś zapiski?
– Tak! Istnieje cała dziedzina badań. Mamy zapiski nutowe i tekstowe.
– A dotyczące ruchu, przemarszu?
– Tak, są tak zwane rubryki, czyli zapisane na czerwono wskazówki, co duchowny ma w danym momencie robić, natomiast tekst liturgiczny był pisany na czarno. Z tych rubryk wzięły się późniejsze didaskalia w teatrze. Zresztą twórcy liturgii chrześcijańskiej prawdopodobnie dobrze znali teatr antyczny i z niego czerpali.
– Co daje współczesnym widzom oglądanie i słuchanie takiego widowiska?
– Myślę, że te tematy poruszają bardzo podstawowe, wręcz archetypiczne sprawy. Nie robimy tego jako pokazu muzealnego, ale widowisko odbywa się na żywo. I to, że forma, stroje, instrumenty nie są współczesne, wcale nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie. Jest coś takiego, jak efekt obcości, o którym pisał Brecht. Paradoksalnie, im bardziej coś jest odległe od naszej codzienności, tym łatwiej jest nam wejść w to całym sobą.
– Czyli rodzi się rodzaj przeżycia, może nawet transu, zarówno u wykonawców, jak i odbiorców?
– Myślę, że tak. Słowa „trans” czy „ekstaza” są trudne, ale o to właśnie chodzi. O przeżycie. I tu wracamy do Grotowskiego i tego, co odróżnia teatr od filmu: realna, fizyczna obecność aktora. On jest tu i teraz, obok mnie, a nie na ekranie. To łączy się też z istotą liturgii, która nie jest tylko wspominaniem tego, co było tysiące lat temu, ale przeżywaniem tego na nowo, dzisiaj.
– Ale to jest też spektakl dla ateistów. Przychodzą ludzie, którzy oglądają widowisko jako teatr.
– Każdy może wejść do kościoła i na przykład odebrać śpiewaną mszę tylko jako muzykę albo właśnie jako liturgię. To zależy od niego.

– W jakich świątyniach pokazujecie swoje spektakle?
– W bardzo różnych. „Ludus Passionis” czy inne dramaty, jak bożonarodzeniowy „Ordo Stellae”, graliśmy w olsztyńskiej katedrze, w kościele garnizonowym, ale też np. w Nowym Kawkowie. Dramaty z tradycji wschodniej pokazywaliśmy w cerkwiach. To, że liturgia chrześcijańska świadomie posługiwała się narzędziami teatru, jest faktem. Pierwsze świadectwa takich parateatralnych działań pochodzą z Jerozolimy z IV wieku. Pielgrzymująca kobieta z Hiszpanii imieniem Egeria, prawdopodobnie szlachcianka, dokładnie opisała, jak mieszkańcy wielokulturowej Jerozolimy przeżywali Wielki Tydzień, od Niedzieli Palmowej do Rezurekcji, podążając do miejsc opisanych w Ewangelii. Trudno o bardziej przejmujący dramat.
– Czy pan chce tę duchowość nam przywrócić, podzielić się nią, ocalić od zapomnienia?
– Ocalenie od zapomnienia to efekt uboczny, choć oczywiście ważny. Chodzi przede wszystkim o to, by dać wszystkim możliwość przeżycia tego, co jest źródłem teatru współczesnego. I to źródłem niezwykle ciekawym. Wiele rzeczy, które odnajdujemy w dramaturgii liturgicznej, to myślenie o teatrze, jest szalenie współczesne. To fascynujące. Kościół był jednym z najważniejszych miejsc, gdzie tworzyła się kultura. Oczywiście istniała też kultura świecka, ale wszystko wtedy odbywało się inaczej. To po prostu fascynujący świat i fascynujące doświadczenia, których doświadczają również widzowie.
– Uczestnicy?
– Właśnie, uczestnicy. To bardzo dobre słowo.
– Widzę, że mimo upływu lat wciąż pan tym żyje.
– Dramatami liturgicznymi zajmuję się 31 lat, a teatrem i muzyką – czterdzieści kilka.
– Chciałabym wrócić na Warmię. Wspomniał Pan, że szukaliście z żoną miejsca na założenie domu. A co znaleźliście właśnie na Warmii? Przyrodę?
– Wychowałem się na wsi. A przecież milej jest mieć za oknem las niż miasto, to prosta odpowiedź.
– A jak się wtedy dojeżdżało stąd do Olsztyna?
– Były autobusy. Na początku Wacek miał „łaza”, ja też dość szybko miałem jakiegoś starego, rumuńskiego „łaza”, przebudowanego przez kuzyna mojej żony. Kompletny absurd, jeśli chodzi o samochód, ale ciekawy. I jeździł. Był tylko taki jeden na świecie.
– Czy tu w Nowym Kawkowie jest pana miejsce na ziemi?
– Tak, mieszkamy tu od jesieni 1986 roku.
– Czym jest dla pana Warmia teraz? Ojczyzną, miejscem do życia?
– Mieszkam tu. Ojczyzna to takie dziwne słowo, można je różnie rozumieć. Szczególnie w Polsce jest już trochę wyświechtane.
– Chciałam zapytać pana o powiązania z Kopernikiem. Kopernik tu mieszkał, na zamku znajduje się jego tablica astronomiczna.
– Robiliśmy kiedyś taki spektakl, a właściwie lekko udramatyzowany koncert pod tytułem „Zamek Warmia”. Chodziło o szukanie odpowiedzi na pytanie, jaka muzyka mogła istnieć w takim zamku i wokół niego.
– I jaka to była muzyka?
– Bardzo różna. Sięgnęliśmy po rzeczy odległe, jak i bardzo konkretne, źródłowe, ale też było sporo elementów wymyślonych. Ciekawe jest myślenie o Prusach, kim oni byli. Mamy tu przecież pozostałości ich języka. Nazwa Nowego Kawkowa po niemiecku to Kokendorf, ale jest też starsza nazwa, która być może pochodzi od pruskiego słowa koiken, oznaczającego bobra. Z kolei Węgajty to w staropruskim „dębowy las”. Fascynujący, pradawny język.
– W Polsce kiedyś trwały dyskusje, czy Kopernik był Niemcem, czy Polakiem…
– To dziwna dyskusja, bo za czasów Kopernika nie było takiego myślenia o narodowości. Myślę, że mówił po niemiecku, ale pisał też po łacinie. Czy po polsku? Trzeba by zapytać historyków. Jego nazwisko pochodzi od kopru, co mogłoby wskazywać na polskie korzenie. Ale jego wuj, brat matki, nosił nazwisko Watzenrode, które jest niemieckie. To była po prostu mieszana społeczność. Kolonizatorzy przybywali tu albo z różnych części Niemiec – Bawarii, Brandenburgii, Westfalii – gdzie zakon miał swoje posiadłości, albo z Polski, z Mazowsza.

– Czy kiedykolwiek, z powodu np. ciężkiej zimy, czy innych niedogodności, chciał pan stąd wyjechać?
– Jestem Tyrolczykiem, wychowałem się w górach. Śniegu mieliśmy, ile dusza zapragnie. Tutejsze zimy w ogóle mi nie przeszkadzają. Wręcz przeciwnie, czekam na nie. Jestem narciarzem, jeżdżę po lesie na biegówkach.
– Chciałam jeszcze zapytać o pana motto życiowe lub zawodowe.
– Nie wiem…
– To ja podpowiem. Mogę? W jednym z wywiadów powiedział pan: „Każde zwycięstwo jest twoim największym wrogiem”.
– Ten cytat z Carlosa Castanedy jest cały czas aktualny! Tak jest w pracy twórczej. Muszę mieć motywację, muszę iść do przodu, rozwiązać jakiś problem, czegoś dalej szukać. W momencie, gdy spocznę na laurach, to koniec. Chyba tak jest, prawda?
– Czyli co będzie u pana dalej? Wciąż dramat liturgiczny?
– Zapewne tak.
Janusz Segiet, „Mutka, Wacek i Wolf: wieczory teatralne”
„Malowniczą postacią jest Wolf. Ma wygląd apostoła, przywędrował z Austrii. Mieszka w Starym Kawkowie. W kapeli gra na cymbałach. Jego polszczyzna zachowała resztki germanizmów. Kiedy siada za stołem i wyjmując lalki z worka, gra i opowiada historię krawca Pinkosa, następuje symbioza tradycji i kultur. Polski Austriak przedstawia los żydowskiego krawca, który szył stroje bez jednej fałdki, aż trafił do Hiszpanii i spostrzegł na niebie ogromną fałdę, zwiastującą koniec i przybycie Mesjasza”.
Gazeta Olsztyńska, nr 54, 1989 rok