Joan­na Sta­siak od nie­mal trzy­dzie­stu lat miesz­ka na War­mii. W Trę­ku­sie pro­wa­dzi Gale­rię in Spe – wła­sną prze­strzeń wysta­wien­ni­czą i pra­cow­nię, któ­ra powsta­ła na miej­scu domu znisz­czo­ne­go przez pożar.

Dro­ga do domu Joan­ny Sta­siak w Trę­ku­sie wie­dzie przez las. Świa­tło prze­są­cza się przez gęste koro­ny sosen i brzóz, kła­dąc na piasz­czy­stej dro­dze rucho­mą mozai­kę. Ciszę prze­ry­wa tyl­ko szum wia­tru i śpiew pta­ków. To tutaj, na skra­ju War­mii, w miej­scu, któ­re musia­ło naro­dzić się na nowo, malar­ka odna­la­zła swo­ją prze­strzeń. Dom i gale­ria, któ­re sta­nę­ły na pogo­rze­li­sku, są dziś świa­dec­twem, że stra­ta może stać się począt­kiem, a pamięć siłą napę­do­wą.

– Gdy­bym wie­dzia­ła, że stwo­rzysz taką pięk­ną gale­rię w środ­ku lasu, sama spa­li­ła­bym ten dom, któ­ry stał tu wcze­śniej – powie­dzia­ła Joan­nie jej mat­ka. Gale­ria robi wra­że­nie – stoi na pola­nie, któ­rą ota­cza las i kil­ku­to­no­we gła­zy. Wewnątrz jest miej­sce na obra­zy, sto­ły do malo­wa­nia na jedwa­biu, prze­strzeń na ugo­to­wa­nie obia­du czy wypi­cie kawy. Stoi też szaf­ka ze spa­lo­ne­go domu. Nosi śla­dy pło­mie­ni, ale w lustrach wsta­wio­nych w nad­pa­lo­ne drzwicz­ki odbi­ja się już nowe życie.

Kobieta przy drzwiach z lustrem
„Dopó­ki żyjesz, nie bądź umar­ły” — to mot­to Joan­ny Sta­siak, fot. Beata Bro­kow­ska

Galeria z popiołów

Histo­ria Gale­rii in Spe w Trę­ku­sie to goto­wy sce­na­riusz fil­mo­wy. To opo­wieść o stra­cie tak wiel­kiej, że wyda­je się koń­cem wszyst­kie­go, i o nie­zwy­kłej sile, któ­ra potra­fi odwró­cić jej bieg. Kie­dy dom spło­nął, Joan­na zosta­ła z niczym, ale wte­dy sta­ło się coś nie­zwy­kłe­go.

– Na szczę­ście niko­mu nic się nie sta­ło. Do dziś nie wia­do­mo, co było przy­czy­ną poża­ru, ura­to­wa­li­śmy tyl­ko kil­ka przed­mio­tów. Poczu­cie stra­ty było ogrom­ne. Sąsie­dzi i przy­ja­cie­le pomo­gli mi sprzą­tać po poża­rze. Gdy spon­ta­nicz­nie zaczę­li­śmy tań­czyć na pogo­rze­li­sku, poczu­łam, że w tym miej­scu jest nie­sa­mo­wi­ta ener­gia. Zro­zu­mia­łam, że jeśli mam odbu­do­wy­wać dom, to gale­ria musi powstać wła­śnie tutaj. Że mam tu swo­ich odbior­ców, ludzi wokół, i jest dla kogo to robić – mówi prof. Joan­na Sta­siak.

Joan­na Sta­siak przed wej­ściem do domu, któ­ry „odro­dził się z popio­łów”, fot. Beata Bro­kow­ska

I tak na zglisz­czach naro­dzi­ło się nowe życie. Gale­ria w Lesie, jak ją nazy­wa­ją przy­ja­cie­le, nie jest ani typo­wą gale­rią, ani tym bar­dziej insty­tu­cją. To prze­strzeń otwar­ta, żywa, oddy­cha­ją­ca razem z domem i ota­cza­ją­cą go natu­rą. To miej­sce, gdzie sztu­ka scho­dzi z pie­de­sta­łu i sta­je się czę­ścią roz­mo­wy, spo­tka­nia, wspól­ne­go bycia. To tutaj, w war­miń­skiej głu­szy, mogą zawi­snąć obok sie­bie pra­ce lokal­nych arty­stów i tych o mię­dzy­na­ro­do­wej sła­wie. Pani Joan­na z dumą opo­wia­da o wysta­wie kolek­cji rosyj­sko-pol­skiej, kie­dy w jej gale­rii zago­ści­ły dzie­ła m.in. Ilyi Kaba­ko­va. – Pomy­śla­łam, Kaba­kov, któ­ry wisi w Nowym Jor­ku, może zawi­snąć tak­że w Trę­ku­sie – mówi.

Wcho­dząc do gale­rii, któ­ra peł­ni też rolę pra­cow­ni, wcho­dzi się do świa­ta utka­ne­go ze świa­tła. Wiel­ko­for­ma­to­we jedwa­bie zwi­sa­ją swo­bod­nie, poru­sza­ne deli­kat­nym ruchem powie­trza. Kolo­ry prze­ni­ka­ją się na nich z lek­ko­ścią akwa­re­li, ale mają w sobie jakąś wewnętrz­ną moc, jak­by zatrzy­ma­ny w kadrze oddech. To sztu­ka, któ­ra naro­dzi­ła się z odwa­gi, przy­pad­ku i głę­bo­kiej potrze­by zmia­ny. A wszyst­ko zaczę­ło się i wciąż krą­ży wokół jed­ne­go punk­tu odnie­sie­nia – mistrza, arty­sty, męża Joan­ny Janu­sza Kacz­mar­skie­go. W maju 2025 roku odbył się w Gale­rii in Spe nie­zwy­kły wer­ni­saż jego prac i jego uczniów.

Głupiec i mędrzec

Janusz Kacz­mar­ski, wybit­ny malarz i peda­gog, ojciec legen­dar­ne­go bar­da Jac­ka, był dla Joan­ny kimś wię­cej niż nauczy­cie­lem i mistrzem. Stał się mężem, przy­ja­cie­lem. Był filo­zo­fem życia, któ­re­go posta­wę naj­le­piej odda­je meta­fo­ra, jaką przy­wo­łu­je sama artyst­ka.

– Głu­piec z jego obra­zów to postać, któ­ra nie wno­si sta­rych doświad­czeń w nową rze­czy­wi­stość i ma odwa­gę roz­po­czy­na­nia wszyst­kie­go na nowo. To jest tro­chę jak kar­ta taro­ta, któ­ra jest jed­no­cze­śnie głup­cem i mędr­cem. I ja tak odbie­ra­łam Janu­sza – jako czło­wie­ka, któ­ry nigdy nie popa­dał w swo­ją eru­dy­cję. Był bar­dzo otwar­ty na zmia­ny w sobie – mówi malar­ka.

Ta filo­zo­fia „głup­ca”, któ­ry z odwa­gą sta­wia czo­ła bia­łej płasz­czyź­nie – czy to płót­na, czy życia – była widocz­na w jego sztu­ce. Pani Joan­na z podzi­wem wspo­mi­na, jak Kacz­mar­ski potra­fił lata­mi pra­co­wać nad nie­wiel­kim for­ma­tem, bez koń­ca go prze­bu­do­wu­jąc. To była lek­cja nie­przy­wią­zy­wa­nia się, cią­głe­go poszu­ki­wa­nia, roz­mo­wy z obra­zem. Ta roz­mo­wa była zresz­tą fun­da­men­tem ich związ­ku. – Każ­dy miał swo­ją pra­cow­nię, ale wspól­ne oglą­da­nie obra­zów i opo­wia­da­nie o nich były pod­sta­wą naszej rela­cji – mówi.

Kie­dy zabra­kło Janu­sza, Joan­na zosta­ła sama z tą lek­cją. Musia­ła zna­leźć wła­sny język, wła­sną dro­gę, któ­ra pozwo­li­ła­by jej unieść dzie­dzic­two mistrza, nie dając się mu przy­gnieść. Odpo­wiedź przy­szła z naj­mniej ocze­ki­wa­ne­go kie­run­ku, z dru­gie­go koń­ca świa­ta.

Wnę­trze domu Joan­ny Sta­siak: prze­strzeń, w któ­rej powsta­je sztu­ka, fot. Beata Bro­kow­ska

Jedwabna droga z Delhi do Trękusa

Był 2010 rok, trud­ny czas po śmier­ci męża. Joan­na pole­cia­ła do Indii, do przy­ja­ciół­ki Kasi, żeby „tro­chę się przy­tu­lić”. Nie myśla­ła o malo­wa­niu. Przy­zwy­cza­jo­na do wiel­kich for­ma­tów i tech­ni­ki olej­nej, nie widzia­ła dla sie­bie miej­sca jako artyst­ki w podróż­nych warun­kach, bo jak zabrać do samo­lo­tu wie­lo­for­ma­to­we płót­na, któ­re tak lubi­ła? Wte­dy usły­sza­ła od Oli Simiń­skiej, asy­stent­ki Kacz­mar­skie­go, suge­stię rzu­co­ną przez tele­fon: „To maluj na jedwa­biu!”.

– A ja na to: „Co ty, Ola, tyl­ko nie jedwab!”. Koja­rzył mi się on z czymś garn­car­skim, ludo­wym. Pomy­śla­łam: „Boże, co to za pomysł?”. Ale coś we mnie pękło. Zadzwo­ni­łam do znaw­cy malo­wa­nia na jedwa­biu Sta­ni­sła­wa Trzeszcz­kow­skie­go i zapy­ta­łam, jak się za to zabrać?

Arty­sta dał kole­żan­ce pro­stą instruk­cję – farb­ki utrwa­la­ne żelaz­kiem, folia na pod­ło­dze. To wystar­czy­ło, by ze zwo­jem mate­ria­łu kupio­nym już na miej­scu w Indiach, weszła na roz­grza­ny dach sta­re­go domu w Del­hi. W zgieł­ku mia­sta, w obcym kul­tu­ro­wo kra­jo­bra­zie, roz­ło­ży­ła swój pierw­szy, śli­ski, ukła­da­ją­cy się pod pędz­lem mate­riał. To, co się wte­dy sta­ło, było obja­wie­niem.

– Joan­na przy­je­cha­ła w stycz­niu, wspól­nie szu­ka­ły­śmy jedwa­biu, potem miej­sca do malo­wa­nia – naj­lep­szy oka­zał się dach domu, w któ­rym miesz­ka­ły­śmy, sie­dzi­ba Mię­dzy­na­ro­do­we­go Czer­wo­ne­go Krzy­ża w Del­hi, a na dzie­dziń­cu Joan­na mia­ła swo­ją pierw­szą wysta­wę prac na jedwa­biu – wspo­mi­na Kata­rzy­na Kasprzak-Stamm, z wykształ­ce­nia histo­rycz­ka sztu­ki, któ­ra wte­dy miesz­ka­ła w Del­hi, a dziś jest sąsiad­ką pani Joan­ny w Trę­ku­sie.

– Pierw­sze dotknię­cie pędz­la na jedwa­biu było nie­przy­jem­ne, taka duża płasz­czy­zna, a wszyst­ko się roz­le­wa. Cho­le­ra, co to jest, jak ja tu będę ryso­wać, zasta­na­wia­łam się – opo­wia­da prof. Sta­siak. – Tech­ni­ka, któ­ra wyda­wa­ła się obca i ogra­ni­cza­ją­ca, oka­za­ła się wyzwa­la­ją­ca.

Dwie kobiety stoją przed obrazem.
Kata­rzy­na Kasprzak-Stamm i Joan­na Sta­siak, sąsiad­ki z Trę­ku­sa, fot. Beata Bro­kow­ska

Jedwab nie wyba­cza. Jest jak akwa­re­la – raz poło­żo­na pla­ma sta­je się decy­zją osta­tecz­ną. Nie moż­na jej zama­lo­wać, dodać świa­tła, cof­nąć pędz­la. To tech­ni­ka wyma­ga­ją­ca abso­lut­nej kon­cen­tra­cji i pogo­dze­nia się z tym, co przy­nie­sie chwi­la. Dla artyst­ki, któ­ra wcze­śniej potra­fi­ła lata­mi prze­ma­lo­wy­wać jeden obraz, była to rewo­lu­cja. Odkry­ła w jedwa­biu to, cze­go szu­ka­ła: świa­tło prze­ni­ka­ją­ce mate­rię, ruch, lek­kość. I, co nie mniej waż­ne, wol­ność. – Pamię­tam wysta­wę w Lon­dy­nie. Kole­dzy szar­pa­li się z cięż­ki­mi obra­za­mi, a ja przy­szłam z jed­ną toreb­ką – śmie­je się.

Ta jedwab­na dro­ga, któ­ra zaczę­ła się na dachu w Del­hi, zapro­wa­dzi­ła ją do wła­snej twór­czo­ści.

Mapa z ryb, małp i japońskich księżyców

Sztu­ka Joan­ny Sta­siak jest jak mister­nie tka­na mapa jej wewnętrz­nych i zewnętrz­nych podró­ży. Z Indii przy­wio­zła serię prac z mał­pa­mi, z Japo­nii – fascy­na­cję este­ty­ką, sza­cun­kiem dla mate­rii i pej­za­ża­mi jak z gra­fik ukiyo‑e, czy­li prze­pły­wa­ją­ce­go świa­ta. Ale naj­waż­niej­sze moty­wy odnaj­du­je wokół sie­bie, w war­miń­skim kra­jo­bra­zie.

– Szu­ka­łam dla swo­ich stu­den­tów i dla sie­bie inspi­ra­cji do pra­cy. Przy­nio­słam do sto­do­ły gło­wy ryb z pobli­skie­go jezio­ra i zaczę­li­śmy je malo­wać. I wte­dy ta ryba obja­wi­ła mi się jako sym­bol ducho­wy. Zaczę­łam malo­wać ryby wznie­sio­ne ku górze, jak­by z tru­dem łapa­ły oddech. Ta woda i wiel­ka ryba sta­ły się dla mnie sym­bo­lem ducho­wych potrzeb – mówi malar­ka.

Ryby, jezio­ra, drze­wa i nie­bo nad Trę­ku­sem mie­sza­ją się w jej pra­cach z zapa­mię­ta­ny­mi obra­za­mi z podró­ży. – Bo gdy podró­żu­ję, daję sobie zada­nie: zapa­mię­tam trzy wido­ki. Utrwa­lam je w gło­wie. Tak pra­cu­ją Japoń­czy­cy. I ja tak chcia­ła­bym.

„Histo­ria zni­ka­nia” na jedwa­biu Joan­na Sta­siak, fot. Beata Bro­kow­ska

Malu­je z pamię­ci, prze­twa­rza­jąc to, co zoba­czy­ła, w esen­cjo­nal­ny znak. A ścież­ką dźwię­ko­wą do tego pro­ce­su bywa cza­sa­mi chro­po­wa­ty, pełen ener­gii głos Jac­ka Kacz­mar­skie­go. – Jesz­cze teraz, gdy mam jakiś spa­dek nastro­ju, to jak usły­szę Jac­ka z tą jego ener­gią, od razu wra­cam do pra­cy – przy­zna­je pani Joan­na. Kie­dyś ta muzy­ka sta­wa­ła się siłą napę­do­wą, a dziś jest pomo­stem mię­dzy poko­le­nia­mi arty­stycz­nej rodzi­ny.

Sztuka nie potrzebuje murów

Gale­ria in Spe sta­ła się jej mani­fe­stem. Dowo­dem na to, że sztu­ka nie potrze­bu­je wiel­ko­miej­skich murów, by być waż­na. Tu poczu­ła odwa­gę roz­po­czy­na­nia na nowo. Potrze­bu­je ludzi, ener­gii i miej­sca z duszą. A tego w Trę­ku­sie nie bra­ku­je.

W maju 2025 roku odby­ła się szcze­gól­na wysta­wa, bo poświę­co­na Janu­szo­wi Kacz­mar­skie­mu. Wokół zebra­li się jego ucznio­wie, przy­ja­cie­le, ludzie, dla któ­rych był waż­ny. To było spo­tka­nie pamię­ci, ale też spo­tka­nie życia. Joan­na Sta­siak mówi­ła wów­czas: – Mia­łam oka­zję przy­glą­dać się wyjąt­ko­wej arty­stycz­nej prze­strze­ni stwo­rzo­nej w krę­gu uczniów Kacz­mar­skie­go, któ­ry posia­dał dar roz­po­zna­wa­nia talen­tów. Na tej dia­gno­zie opie­rał umie­jęt­ne dopa­so­wa­nie metod pra­cy i wyzna­cza­nie zadań. Pro­wa­dząc kolej­ne gru­py stu­den­tów, nie narzu­cał swo­je­go sty­lu, ale pozwa­lał na zacho­wa­nie wła­snej eks­pre­sji. Umiał doj­rzeć poten­cjał, któ­re­go mło­dy adept sztu­ki nie potra­fił jesz­cze sam w sobie zauwa­żyć i zde­fi­nio­wać. Pro­fe­sor sta­wiał na moc­ne stro­ny i pozwa­lał je roz­wi­jać. Wyni­ka­ło to z ogrom­nej uważ­no­ści wobec ludzi i ich pra­cy twór­czej – tak mówi­ła gościom o swo­im mistrzu.

Szyld Gale­rii in Spe w Trę­ku­sie, fot. Beata Bro­kow­ska

Dla Joan­ny ta wysta­wa to domknię­cie pew­ne­go cza­su. – Pamię­tam, jak Janusz odcho­dził, poje­cha­łam do nie­go, a w tym samym cza­sie mia­łam pro­wa­dzić ple­ner. Gospo­da­rzem ple­ne­ru został wte­dy mój tata. I teraz czu­ję, jak histo­ria zata­cza koło. Odszedł mój tata, a ja otwo­rzy­łam wysta­wę Janu­sza. To jest dla mnie wła­śnie ta oso­bi­sta klam­ra.

Warmia: w ruchu i w świetle

Czę­ścią sie­dli­ska jest duża war­miń­ska sto­do­ła, któ­rej artyst­ka nada­je nowe życie. Naj­pierw w wej­ściu zawisł kolo­ro­wy hamak. Teraz wśród porzu­co­nych narzę­dzi powsta­ją sto­ły, na któ­rych moż­na będzie ukła­dać jedwab­ne płach­ty i malo­wać.

– Gale­ria przy­cią­ga miej­sco­wą spo­łecz­ność. Gdy Joan­na zro­bi­ła warsz­ta­ty malo­wa­nia na jedwa­biu, każ­dy z uczest­ni­ków mógł się prze­ko­nać, że to, co wyglą­da na łatwe, jest trud­ne, było to cie­ka­we doświad­cze­nie – opo­wia­da Kata­rzy­na Kasprzak-Stamm.

– Wokół mamy faj­ną sąsiedz­ką mie­szan­kę, ludzie nie boją się tego miej­sca, przy­cho­dzą, by się spo­tkać. Sztu­ka to nie zawią­za­na kokar­da, to esen­cja życia – mówi Joan­na. Sto­jąc w swo­jej pra­cow­ni, oto­czo­na jedwa­bia­mi, przy­wo­łu­je mot­to, któ­re sobie wybra­ła: „Dopó­ki żyjesz, nie bądź umar­ły” filo­zof Pau­la Rico­eu­ra. Jej sztu­ka i losy są tego dowo­dem. W ser­cu war­miń­skie­go lasu, w domu odro­dzo­nym z popio­łów, trwa życie, któ­re nawet w obli­czu śmier­ci i stra­ty, wybie­ra ruch, świa­tło i odwa­gę, by wciąż zaczy­nać od nowa.

Joan­na Sta­siak na tle swo­je­go domu w Trę­ku­sie, fot. Beata Bro­kow­ska

Joan­na Sta­siak — absol­went­ka Wydzia­łu Sztuk Pięk­nych Uni­wer­sy­te­tu im. Miko­ła­ja Koper­ni­ka w Toru­niu. Dyplom z malar­stwa z wyróż­nie­niem w 1989 r. w pra­cow­ni prof. Janu­sza Kacz­mar­skie­go. W 1991 r. — stu­dia pody­plo­mo­we w The Ruskin Scho­ol of Dra­wing and Fine Art w Oks­for­dzie. W 1998 r. – w Pary­żu sty­pen­dium Fun­du­szu Pomo­cy Nie­za­leż­nej Lite­ra­tu­rze i Nauce Pol­skiej. Była zwią­za­na zawo­do­wo z Aka­de­mią Peda­go­gi­ki Spe­cjal­nej im. Marii Grze­go­rzew­skiej w War­sza­wie oraz Wydzia­łem Sztuk Pięk­nych UWM, na War­mii pro­wa­dzi ple­ne­ry arty­stycz­ne. Współ­au­tor­ka, z Jac­kiem A. Zie­liń­skim, pod­ręcz­ni­ków z cyklu „Świat sztu­ki”. Autor­ka kil­ku­dzie­się­ciu wystaw indy­wi­du­al­nych, a tak­że uczest­nicz­ka wie­lu zbio­ro­wych eks­po­zy­cji.