Mówi, że nie można jej nazwać tylko Polką czy tylko Niemką. Najbardziej czuje się Europejką i mieszkanką Idzbarka. Olga Żmijewska – kulturoznawczyni i działaczka społeczna – wróciła na Mazury, by tworzyć przestrzeń spotkania i dialogu. Jej historia to opowieść o tożsamości, tęsknocie i wolności, która zaczyna się od odpowiedzialności.
– Gdzie jest pani miejsce na ziemi?
– Chociaż urodziłam się w Ostródzie, moim miejscem jest Idzbark. To wieś, w której mieszkałam przez pierwsze osiem lat życia w gospodarstwie rolnym dziadków i taty. Mama pracowała w mieście, w Ostródzie. Właśnie to miejsce i doświadczenie najbardziej mnie określa. Czuję się kobietą z obszarów wiejskich.
Moja biografia zaprowadziła mnie do Niemiec w wieku 8 lat, więc mam też rozszerzoną, polsko-niemiecką tożsamość. Nie mogę powiedzieć, że jestem wyłącznie Polką, czy wyłącznie Niemką, bo te dwie tożsamości są tak wymieszane, że nie da się ich oddzielić. Mogę za to powiedzieć, że jestem Europejką, albo zejść o kilka stopni niżej i określić się bardzo regionalnie – jako mieszkanka Idzbarka.

– Jak wspomina pani dziś los emigrantki, zwłaszcza z perspektywy powrotu do rodzinnego kraju?
– Był to czas bardzo niejednoznaczny, nie da się go ująć w czarno-białych kategoriach. Kiedy wyjechałam jako dziecko w 1990 roku, w Polsce było bardzo biednie. Moi dziadkowie, mimo że mieli gospodarstwo, również żyli bardzo skromnie. Pamiętam ten czas, lata 1990–91. Było im wtedy bardzo ciężko. Wspominam takie Boże Narodzenie, kiedy babcię było stać tylko na to, by kupić każdemu z nas tylko po jednej śliwce w czekoladzie.
– Każdemu „z nas”, czyli komu?
– Rodzicom, dziadkowi i mnie. Naszej małej rodzinie. Taka była wtedy sytuacja społeczno-gospodarcza w Polsce.
Gdy wyjechaliśmy do Niemiec, wydawało się, że trafiliśmy do bajkowej krainy, do niewyobrażalnego bogactwa w porównaniu z tym, co działo się w Polsce. I rzeczywiście, dla małej dziewczynki ten świat był bajeczny. Pamiętam, że zostaliśmy przyjęci z otwartymi ramionami. To było na zachodzie Niemiec, niedaleko Düsseldorfu. Społeczeństwo niesamowicie otworzyło się na imigrantów, których przyjechało mnóstwo – także z NRD, Rumunii czy Kazachstanu. Organizowano dla nas zbiórki ubrań i zabawek. Ludzie urządzali w swoich domach, w piwnicach, specjalne pomieszczenia, gdzie my, imigranci, mogliśmy przyjść i wybrać sobie, co tylko chcieliśmy. Dla ośmioletniej dziewczynki to był raj. Piękne, zupełnie inne rzeczy.
Z drugiej strony odczuwałam ogromną tęsknotę i czułam się wyrwana z korzeniami ze swojego środowiska. To do dziś wzbudza we mnie wielkie wzruszenie, co uświadomiłam sobie dopiero kilka lat temu podczas terapii. Wcześniej dominującą narracją było to, że wyjazd był losem na loterii. I tak było, dzisiaj to wiem. Mój tata opowiadał mi, że jeszcze w latach 80. stwierdził z kolegą, że chciałby umożliwić swoim dzieciom lepszy byt. To było jego motorem, starał się o ten wyjazd przez kilka lat.
Tak więc z jednej strony – los na loterii, bo okazało się, że mam duży potencjał intelektualny i talent do języków obcych, który mógł być dzięki temu wykorzystany i rozwinięty. Myślę, że rodzicom trudniej byłoby to odkryć w Idzbarku w 1990 roku. Równolegle było to jednak bardzo trudne doświadczenie emocjonalne. Byłam ogromnie związana z dziadkami i ze społecznością wiejską. Uważam, że to wielkie szczęście dla człowieka wychować się w takim miejscu.

– Jaka to była społeczność?
– Około 550 mieszkańców. Miałam koleżanki, prowadziłam bardzo bogate życie. Jego ważną część stanowiły zwierzęta hodowane przez dziadków, z którymi byłam bardzo związana: krowy, świnie, koń, kilkanaście kotów, kilka psów, kaczki, gęsi, w tym oswojona gęś Balbina dziadka, i kury.
– W której klasie wyjechała pani do Niemiec?
– W drugiej. Pierwszą klasę kończyłam jeszcze w socjalizmie, a drugą już w trakcie głębokiej transformacji. Szkoła mnie ukształtowała – pamiętam nacisk w wychowaniu, by pomagać słabszym. Była nawet książka „Klub niewidzialnej ręki”. Już jako dziewczynka napisałam sztukę, którą wystawiłam z koleżanką w stodole, żeby sprzedać bilety, a zarobione pieniądze komuś przekazać.
Tamto życie było nieograniczone, pełne zmysłów. Dzień zaczynał się od śpiewu ptaków, droga nie miała asfaltu. Lubiłam patrzeć, co dzieje się w ogrodzie i na polu, pomagałam dziadkom. A później trafiłam do miasta. Nawet nie chodzi o to, że do Niemiec, ale po prostu ze wsi do miasta, do takiej „klatki”, jak to odbierałam. Nie miałam bezpośredniego dostępu do ziemi. To wszystko było dla mnie szokiem, ale mogłam to zrozumieć dopiero jako osoba dorosła.
– Jakie trzy momenty z tego losu emigrantki najbardziej zapadły pani w pamięć?
– Pierwsze wspomnienie: przez sześć tygodni mieszkaliśmy w hali sportowej z innymi rodzinami z różnych krajów. Nie było tam nawet pokoi, tylko postawione ścianki działowe, a zamiast drzwi wisiały kotary. W takim boksie, mającym może osiem metrów kwadratowych, stało piętrowe łóżko, lodówka, stolik i krzesło. Akurat zwolnił się boks, a przed nami mieszkało tam małżeństwo z Rumunii, co było dla mnie niezwykle egzotyczne. I to małżeństwo zostawiło dla swoich następców prezent – koszyczek brzoskwiń. Pierwszy raz w życiu jadłam brzoskwinie! To było wspaniałe doświadczenie: po pierwsze, były pyszne, a po drugie, ktoś obcy, z Rumunii, zostawił dla nas prezent. Potem z hali przekwaterowano nas do kontenerów mieszkalnych.
Drugie wspomnienie to ogromna pomoc, jaką otrzymaliśmy. Opiekowała się nami wspaniała pracownica socjalna, opłacana przez państwo. Ta pani, która nazywała się Kettl i, co ciekawe, jeździła na rowerze marki Kettler, przyjeżdżała do nas, walczyła o nas i organizowała różne działania integracyjne: wycieczkę do Kolonii, żeby obejrzeć katedrę, rejs po Renie. Moja mama pojechała nawet kiedyś w Bundestagu w Bonn i wypowiadała się jako migrantka. Czuliśmy się otoczeni opieką. Ta pani, Charlotte, do dziś jest bliską przyjaciółką mojej mamy.
Trzecie wspomnienie było dla mnie bardzo przykre. W liceum należałam do czołówki uczniów. W klasie maturalnej starałam się u dyrektora o rekomendację do stypendium. Spełniałam wymogi, angażowałam się społecznie, pomagałam dzieciom uchodźców w nauce niemieckiego. Jednak dyrektor przez cały rok mnie zwodził, a na koniec powiedział, że nie podpisze rekomendacji. Nie podał powodu. Odebrałam to jako bardzo upokarzające i druzgocące doświadczenie. Nie rozumiem tej sytuacji do dziś, ale była na tyle przykra, że przez kilkanaście lat nie chciałam jeździć do tego miasta.
– Jednak języki, których nauczyła się pani w tej szkole, bardzo się pani przydały, na przykład podczas stażu w Parlamencie Europejskim. Co dał pani czas spędzony w Brukseli?
– Nauczyłam się tam angielskiego, francuskiego, po szkole na kursie – włoskiego. Najpierw byłam na trzymiesięcznym stażu w Luksemburgu, który mnie zachwycił. Otworzył mi niesamowicie horyzonty i pokazał, że istnieje taki świat jak Parlament Europejski, który uznałam za odrębną bańkę szczęśliwości i wielokulturowości. To sprawiło, że zaczęłam marzyć o pracy w tej instytucji.
Kilka lat później, w 2009 roku, pojawiła się możliwość kolejnego stażu, tym razem w Brukseli. Miałam już dyplom kulturoznawczyni – po studiach na Uniwersytecie Europejskim Viadrina we Frankfurcie nad Odrą, byłam po studiach podyplomowych na Uniwersytecie Warszawskim i pracowałam jako tłumaczka. Pojechałam na ten staż i już po tygodniu wiedziałam, że to nie dla mnie.

– Brakowało pani oddechu w urzędniczym świecie?
– Brakowało mi ziemi. Stwierdziłam, że praca w biurze, wysoko nad ziemią, której tak potrzebuję, w klimatyzowanym pomieszczeniu przez wiele godzin, to nie jest życie dla mnie. Zdecydowałam: wracam do Polski na stałe i zakładam własną fundację. Proponowano mi tam pracę w kilku miejscach, ale wszystko odrzuciłam.
– W 2013 roku wróciła pani do Idzbarka. Co było dla pani największym zderzeniem z rzeczywistością?
– Zanim wróciłam do Idzbarka, mieszkałam kilka lat w Warszawie. Zrozumiałam wtedy, że Warszawa to bańka, żyjąc w niej można ulec iluzji, że cała Polska jest właśnie taka. Gdy już zamieszkałam w Idzbarku, co było moim marzeniem od momentu wyjazdu w 1990 roku, dotarło do mnie coś bardzo głębokiego. Zajmuję się od lat psychologią, byłam na terapii, i zrozumiałam, że Polska to głęboko straumatyzowany kraj. Że społeczeństwo tkwi w głębokiej traumie. Pojawił się we mnie żal i przykrość, ale też wielka empatia i pewien rodzaj rezygnacji. To było zderzenie marzenia z rzeczywistością.

– Gdzie pani zamieszkała w Idzbarku? Gospodarstwo dziadków czekało na panią?
– Gospodarstwo dziadków w 1994 roku przejęli moi rodzice i tata niezwłocznie przystąpił do restrukturyzacji. Ich marzeniem było stworzenie tam gospodarstwa agroturystycznego. Pomagałam im w tym, a gospodarstwo Zapiecek zostało otwarte w 2007 roku. Rodzice mieszkali w Idzbarku, ja w Warszawie, ale bardzo często, co tydzień lub dwa, przyjeżdżałam i miałam tam swoje mieszkanko. Na trzydzieste urodziny rodzice podarowali mi działkę obok – dawne kartoflisko dziadków, na którym jako dziecko z zamiłowaniem zbierałam ziemniaki. I tam teraz stoi mój dom i siedziba fundacji.
– Podkreśla pani, że Warmia i Mazury bardzo się zmieniły i że to teraz taka „kraina milionerów”.
– Obserwuję z wielkim ubolewaniem, a nawet bólem, jak ludzie z wielkich miast kupują grunty rolne, które są przekształcane w budowlane. Rolnicy, których jest już bardzo mało, chcieliby kupić tę ziemię dla siebie, ale im się to nie udaje. Ziemia jest sprzedawana osobom z dużych miast, które reklamują to jako skuteczny sposób na zarobek i niszczą krajobraz, widząc w tym tylko możliwość wygenerowania papierków. Tymi papierkami nikt się nie naje, a na pewno nie pomogą, jeśli zabraknie nam czystego powietrza i wody.
To straszna ironia, bo uciekłam przed tym z zachodnich Niemiec. Miasteczko, w którym się wychowałam, wcześniej było wsią i wzbogaciło się właśnie na tym, że ludzie z Düsseldorfu kupowali tam grunty pod domy. Nagle okazało się, że nie ma już ziemi rolnej, nie ma przyrody, są tylko wystawne, bogate domy. I to mnie tutaj dogoniło. Te wzorce przyszły stamtąd.
– Kogo i co odkryła pani dla siebie na Warmii i Mazurach po powrocie?
– W 2016 roku niesamowicie ciepło przyjęła mnie grupa kobiet twórczych w Olsztynie, która nazywa się „Pułkowniczki”, założona przez Hannę Brakoniecką i Justynę Artym. Tam, w nieistniejącej już księgarni, po raz pierwszy publicznie przeczytałam napisany przez siebie tekst po polsku. Strasznie się wstydziłam i bałam, że zrobię błędy – bo szkołę i studia kończyłam w Niemczech – i skompromituję się. Jednak moje wystąpienie zostało bardzo miło przyjęte. To była dla mnie taka dojrzewalnia, cieplarniane warunki, w których mogłam rozwijać swoją twórczość pisarską.
Drugą osobą, która pokazała mi obszar, o którym nie sądziłam, że mnie zainteresuje, jest Ania Broda. Dzięki niej zachwyciłam się muzyką tych terenów, muzyką folkową i dawną. Dzięki cymbałom, których wcześniej nie znałam, Ania zainspirowała mnie też do eksplorowania tematu Oberlandu przez pryzmat muzyki. To dzięki niej wiem o pieśni „Szewc z Idzbarka”, którą odkryła, a następnie w ramach naszego salonu kultury nadała jej nowe brzmienie.
– Co pani straciła, a co zyskała, wracając do Polski?
– Straciłam pieniądze. W Niemczech jako studentka mogłam dorabiać i dostawać dobrą pensję. Kiedy przyjechałam do Warszawy w 2005 roku, stawka godzinowa dla kelnerki w jednym z klubów na Nowym Świecie wynosiła 5 złotych. Wytrzymałam tam cztery dni.
A co zyskałam? Ogromny, wydawało mi się wtedy, że nieograniczony horyzont możliwości. Tak postrzegałam Polskę i do dziś tak uważam. Zyskałam też ogromną sprawczość. Przyjechałam do miejsca, gdzie nikogo nie znałam, nie miałam żadnych koneksji, a wszystko wypracowałam samodzielnie. To było fantastyczne doświadczenie sukcesu, na którym jako kobieta mogę bazować przez całe życie.
– Co się pani udało, a co nie, przez te lata od powrotu?
– Udało mi się znaleźć moją misję życiową. Odeszłam od bycia tłumaczką, to był tylko etap. Moją drogą jest praca organiczna, praca u podstaw w mojej lokalnej społeczności.
A co mi się nie udaje? Nie zawsze udaje mi się pozyskiwać środki na moje działania, dotąd (rozmawiamy w maju 2025 roku- red.) nie dostałam dotacji z funduszy rządowych. Pisanie wniosków to jak odrębna praca na pełen etat, a kiedy prowadzi się projekty, brakuje na to czasu. A gdy wniosek przepadnie, cała praca idzie na marne.
– Jakie jest pani motto życiowe?
– Myślę, że mogę przytoczyć słowa mojej nauczycielki francuskiego. Powiedziała mi kiedyś: „Pamiętaj: w Biblii jest napisane, że grzechem jest nie korzystać ze swoich talentów”. Wtedy, jako nastoletnia ateistka, strasznie się z tego śmiałam i uważałam to za obciachowe. Ale te słowa zapadły mi w pamięć i zadziałały jak zaklęcie.
Eric Berne, autor książki „W co grają ludzie”, pisał, że każdy człowiek wychowuje się z jakimiś „zaklęciami”, które słyszał od rodziców – na przykład „pieniądze szczęścia nie dają”. Te przekonania, często nieświadome, niosą nas przez życie. Myślę, że słowa mojej nauczycielki były dla mnie takim pozytywnym zaklęciem. I podświadomość jest tak programowana, że później faktycznie tak się dzieje.

- Nazwa pani fundacji to „Sztuka Wolności”. To nawiązanie do bliskiej pani lektury, „Ucieczki od wolności”. Czym jest dla pani ta ucieczka od wolności?
- Ucieczką od wolności jest dla mnie uchylaniem się od odpowiedzialności za siebie. Człowiek się rodzi i przez jakiś czas odpowiedzialni są za niego opiekunowie. Ich zadaniem jest towarzyszyć tej młodej istocie w tym, aby w pewnym momencie sama przejęła odpowiedzialność za siebie, a później także za swoje otoczenie. Bardzo wiele osób nie chce przyjąć tej odpowiedzialności. To jest dla mnie ucieczka od wolności.
Widać to zarówno w wymiarze indywidualnym, kiedy ludzie po prostu nie chcą dojrzeć – znamy syndrom wiecznego Piotrusia Pana – ale także na poziomie społeczeństw. Całe grupy społeczne uchylają się od odpowiedzialności i ulegają iluzji, że ktoś inny ich poprowadzi, tak jak na przykład w nazizmie. To są bardzo niebezpieczne tendencje. Uważam, że również zhierarchizowane grupy wyznaniowe są związane z tą ucieczką od wolności. Dlatego ja nie przynależę do żadnego kościoła, wystąpiłam z Kościoła katolickiego.
– Dokąd ma zaprowadzić panią i uczestników działań „Sztuka Wolności”?
– Prowadzi mnie do nieustannego poznawania. Pojawiają się coraz to nowe grupy. Teraz na przykład pracuję z mniejszością romską i ukraińską. Szczególnie grupa romska jest dla mnie nowym doświadczeniem, więc uczę się o niej, ale uczę się też o tym, jak różne grupy i jednostki ze sobą współistnieją.
Sztuka wolności zaprowadzi mnie na pewno do szerszego spojrzenia na świat, bo punktów widzenia jest tyle, ilu patrzących. I do głębszego zrozumienia siebie, bo ja też się zmieniam, uczę i doświadczam. Do rozwoju.
Olga Żmijewska — autorka tekstów publicystycznych i wystaw fotograficznych. Producentka wydarzeń kulturalnych i warsztatów włączających m.in. mniejszości narodowe i etniczne oraz grupy dyskryminowane, łącząc je ze społeczeństwem większościowym. Doktorantka wydziału kulturoznawstwa Uniwersytetu Europejskiego Viadrina (Radio Maryja w świetle społeczeństwa obywatelskiego w Polsce). Wydawczyni książki/autorka podcastu „Wolno(ść). O dobrym życiu szytym na własną miarę”, gdzie w 30 rozmowach w przystępny sposób omawia zagadnienia wokół wolności, demokracji i społeczeństwa.