Mówi, że nie moż­na jej nazwać tyl­ko Polką czy tyl­ko Niem­ką. Naj­bar­dziej czu­je się Euro­pej­ką i miesz­kan­ką Idz­bar­ka. Olga Żmi­jew­ska – kul­tu­ro­znaw­czy­ni i dzia­łacz­ka spo­łecz­na – wró­ci­ła na Mazu­ry, by two­rzyć prze­strzeń spo­tka­nia i dia­lo­gu. Jej histo­ria to opo­wieść o toż­sa­mo­ści, tęsk­no­cie i wol­no­ści, któ­ra zaczy­na się od odpo­wie­dzial­no­ści.

Gdzie jest pani miej­sce na zie­mi?

– Cho­ciaż uro­dzi­łam się w Ostró­dzie, moim miej­scem jest Idz­bark. To wieś, w któ­rej miesz­ka­łam przez pierw­sze osiem lat życia w gospo­dar­stwie rol­nym dziad­ków i taty. Mama pra­co­wa­ła w mie­ście, w Ostró­dzie. Wła­śnie to miej­sce i doświad­cze­nie naj­bar­dziej mnie okre­śla. Czu­ję się kobie­tą z obsza­rów wiej­skich.

Moja bio­gra­fia zapro­wa­dzi­ła mnie do Nie­miec w wie­ku 8 lat, więc mam też roz­sze­rzo­ną, pol­sko-nie­miec­ką toż­sa­mość. Nie mogę powie­dzieć, że jestem wyłącz­nie Polką, czy wyłącz­nie Niem­ką, bo te dwie toż­sa­mo­ści są tak wymie­sza­ne, że nie da się ich oddzie­lić. Mogę za to powie­dzieć, że jestem Euro­pej­ką, albo zejść o kil­ka stop­ni niżej i okre­ślić się bar­dzo regio­nal­nie – jako miesz­kan­ka Idz­bar­ka.

Olga Żmi­jew­ska: „Sztu­ka wol­no­ści zaczy­na się od odpo­wie­dzial­no­ści”

Jak wspo­mi­na pani dziś los emi­grant­ki, zwłasz­cza z per­spek­ty­wy powro­tu do rodzin­ne­go kra­ju?

– Był to czas bar­dzo nie­jed­no­znacz­ny, nie da się go ująć w czar­no-bia­łych kate­go­riach. Kie­dy wyje­cha­łam jako dziec­ko w 1990 roku, w Pol­sce było bar­dzo bied­nie. Moi dziad­ko­wie, mimo że mie­li gospo­dar­stwo, rów­nież żyli bar­dzo skrom­nie. Pamię­tam ten czas, lata 1990–91. Było im wte­dy bar­dzo cięż­ko. Wspo­mi­nam takie Boże Naro­dze­nie, kie­dy bab­cię było stać tyl­ko na to, by kupić każ­de­mu z nas tyl­ko po jed­nej śliw­ce w cze­ko­la­dzie.

Każ­de­mu z nas, czy­li komu?

– Rodzi­com, dziad­ko­wi i mnie. Naszej małej rodzi­nie. Taka była wte­dy sytu­acja spo­łecz­no-gospo­dar­cza w Pol­sce.

Gdy wyje­cha­li­śmy do Nie­miec, wyda­wa­ło się, że tra­fi­li­śmy do baj­ko­wej kra­iny, do nie­wy­obra­żal­ne­go bogac­twa w porów­na­niu z tym, co dzia­ło się w Pol­sce. I rze­czy­wi­ście, dla małej dziew­czyn­ki ten świat był bajecz­ny. Pamię­tam, że zosta­li­śmy przy­ję­ci z otwar­ty­mi ramio­na­mi. To było na zacho­dzie Nie­miec, nie­da­le­ko Düs­sel­dor­fu. Spo­łe­czeń­stwo nie­sa­mo­wi­cie otwo­rzy­ło się na imi­gran­tów, któ­rych przy­je­cha­ło mnó­stwo – tak­że z NRD, Rumu­nii czy Kazach­sta­nu. Orga­ni­zo­wa­no dla nas zbiór­ki ubrań i zaba­wek. Ludzie urzą­dza­li w swo­ich domach, w piw­ni­cach, spe­cjal­ne pomiesz­cze­nia, gdzie my, imi­gran­ci, mogli­śmy przyjść i wybrać sobie, co tyl­ko chcie­li­śmy. Dla ośmio­let­niej dziew­czyn­ki to był raj. Pięk­ne, zupeł­nie inne rze­czy.

Z dru­giej stro­ny odczu­wa­łam ogrom­ną tęsk­no­tę i czu­łam się wyrwa­na z korze­nia­mi ze swo­je­go śro­do­wi­ska. To do dziś wzbu­dza we mnie wiel­kie wzru­sze­nie, co uświa­do­mi­łam sobie dopie­ro kil­ka lat temu pod­czas tera­pii. Wcze­śniej domi­nu­ją­cą nar­ra­cją było to, że wyjazd był losem na lote­rii. I tak było, dzi­siaj to wiem. Mój tata opo­wia­dał mi, że jesz­cze w latach 80. stwier­dził z kole­gą, że chciał­by umoż­li­wić swo­im dzie­ciom lep­szy byt. To było jego moto­rem, sta­rał się o ten wyjazd przez kil­ka lat.

Tak więc z jed­nej stro­ny – los na lote­rii, bo oka­za­ło się, że mam duży poten­cjał inte­lek­tu­al­ny i talent do języ­ków obcych, któ­ry mógł być dzię­ki temu wyko­rzy­sta­ny i roz­wi­nię­ty. Myślę, że rodzi­com trud­niej było­by to odkryć w Idz­bar­ku w 1990 roku. Rów­no­le­gle było to jed­nak bar­dzo trud­ne doświad­cze­nie emo­cjo­nal­ne. Byłam ogrom­nie zwią­za­na z dziad­ka­mi i ze spo­łecz­no­ścią wiej­ską. Uwa­żam, że to wiel­kie szczę­ście dla czło­wie­ka wycho­wać się w takim miej­scu.

Nie tyl­ko ludzie szu­ka­ją tu prze­strze­ni – pies też odnaj­du­je swój azyl w Idz­bar­ku, fot. Beata Bro­kow­ska

Jaka to była spo­łecz­ność?

– Oko­ło 550 miesz­kań­ców. Mia­łam kole­żan­ki, pro­wa­dzi­łam bar­dzo boga­te życie. Jego waż­ną część sta­no­wi­ły zwie­rzę­ta hodo­wa­ne przez dziad­ków, z któ­ry­mi byłam bar­dzo zwią­za­na: kro­wy, świ­nie, koń, kil­ka­na­ście kotów, kil­ka psów, kacz­ki, gęsi, w tym oswo­jo­na gęś Bal­bi­na dziad­ka, i kury.

W któ­rej kla­sie wyje­cha­ła pani do Nie­miec?

– W dru­giej. Pierw­szą kla­sę koń­czy­łam jesz­cze w socja­li­zmie, a dru­gą już w trak­cie głę­bo­kiej trans­for­ma­cji. Szko­ła mnie ukształ­to­wa­ła – pamię­tam nacisk w wycho­wa­niu, by poma­gać słab­szym. Była nawet książ­ka „Klub nie­wi­dzial­nej ręki”. Już jako dziew­czyn­ka napi­sa­łam sztu­kę, któ­rą wysta­wi­łam z kole­żan­ką w sto­do­le, żeby sprze­dać bile­ty, a zaro­bio­ne pie­nią­dze komuś prze­ka­zać.

Tam­to życie było nie­ogra­ni­czo­ne, peł­ne zmy­słów. Dzień zaczy­nał się od śpie­wu pta­ków, dro­ga nie mia­ła asfal­tu. Lubi­łam patrzeć, co dzie­je się w ogro­dzie i na polu, poma­ga­łam dziad­kom. A póź­niej tra­fi­łam do mia­sta. Nawet nie cho­dzi o to, że do Nie­miec, ale po pro­stu ze wsi do mia­sta, do takiej „klat­ki”, jak to odbie­ra­łam. Nie mia­łam bez­po­śred­nie­go dostę­pu do zie­mi. To wszyst­ko było dla mnie szo­kiem, ale mogłam to zro­zu­mieć dopie­ro jako oso­ba doro­sła.

Jakie trzy momen­ty z tego losu emi­grant­ki naj­bar­dziej zapa­dły pani w pamięć?

– Pierw­sze wspo­mnie­nie: przez sześć tygo­dni miesz­ka­li­śmy w hali spor­to­wej z inny­mi rodzi­na­mi z róż­nych kra­jów. Nie było tam nawet pokoi, tyl­ko posta­wio­ne ścian­ki dzia­ło­we, a zamiast drzwi wisia­ły kota­ry. W takim bok­sie, mają­cym może osiem metrów kwa­dra­to­wych, sta­ło pię­tro­we łóż­ko, lodów­ka, sto­lik i krze­sło. Aku­rat zwol­nił się boks, a przed nami miesz­ka­ło tam mał­żeń­stwo z Rumu­nii, co było dla mnie nie­zwy­kle egzo­tycz­ne. I to mał­żeń­stwo zosta­wi­ło dla swo­ich następ­ców pre­zent – koszy­czek brzo­skwiń. Pierw­szy raz w życiu jadłam brzo­skwi­nie! To było wspa­nia­łe doświad­cze­nie: po pierw­sze, były pysz­ne, a po dru­gie, ktoś obcy, z Rumu­nii, zosta­wił dla nas pre­zent. Potem z hali prze­kwa­te­ro­wa­no nas do kon­te­ne­rów miesz­kal­nych.

Dru­gie wspo­mnie­nie to ogrom­na pomoc, jaką otrzy­ma­li­śmy. Opie­ko­wa­ła się nami wspa­nia­ła pra­cow­ni­ca socjal­na, opła­ca­na przez pań­stwo. Ta pani, któ­ra nazy­wa­ła się Kettl i, co cie­ka­we, jeź­dzi­ła na rowe­rze mar­ki Ket­tler, przy­jeż­dża­ła do nas, wal­czy­ła o nas i orga­ni­zo­wa­ła róż­ne dzia­ła­nia inte­gra­cyj­ne: wyciecz­kę do Kolo­nii, żeby obej­rzeć kate­drę, rejs po Renie. Moja mama poje­cha­ła nawet kie­dyś w Bun­de­sta­gu w Bonn i wypo­wia­da­ła się jako migrant­ka. Czu­li­śmy się oto­cze­ni opie­ką. Ta pani, Char­lot­te, do dziś jest bli­ską przy­ja­ciół­ką mojej mamy.

Trze­cie wspo­mnie­nie było dla mnie bar­dzo przy­kre. W liceum nale­ża­łam do czo­łów­ki uczniów. W kla­sie matu­ral­nej sta­ra­łam się u dyrek­to­ra o reko­men­da­cję do sty­pen­dium. Speł­nia­łam wymo­gi, anga­żo­wa­łam się spo­łecz­nie, poma­ga­łam dzie­ciom uchodź­ców w nauce nie­miec­kie­go. Jed­nak dyrek­tor przez cały rok mnie zwo­dził, a na koniec powie­dział, że nie pod­pi­sze reko­men­da­cji. Nie podał powo­du. Ode­bra­łam to jako bar­dzo upo­ka­rza­ją­ce i dru­zgo­cą­ce doświad­cze­nie. Nie rozu­miem tej sytu­acji do dziś, ale była na tyle przy­kra, że przez kil­ka­na­ście lat nie chcia­łam jeź­dzić do tego mia­sta.

Jed­nak języ­ki, któ­rych nauczy­ła się pani w tej szko­le, bar­dzo się pani przy­da­ły, na przy­kład pod­czas sta­żu w Par­la­men­cie Euro­pej­skim. Co dał pani czas spę­dzo­ny w Bruk­se­li?

– Nauczy­łam się tam angiel­skie­go, fran­cu­skie­go, po szko­le na kur­sie – wło­skie­go. Naj­pierw byłam na trzy­mie­sięcz­nym sta­żu w Luk­sem­bur­gu, któ­ry mnie zachwy­cił. Otwo­rzył mi nie­sa­mo­wi­cie hory­zon­ty i poka­zał, że ist­nie­je taki świat jak Par­la­ment Euro­pej­ski, któ­ry uzna­łam za odręb­ną bań­kę szczę­śli­wo­ści i wie­lo­kul­tu­ro­wo­ści. To spra­wi­ło, że zaczę­łam marzyć o pra­cy w tej insty­tu­cji.

Kil­ka lat póź­niej, w 2009 roku, poja­wi­ła się moż­li­wość kolej­ne­go sta­żu, tym razem w Bruk­se­li. Mia­łam już dyplom kul­tu­ro­znaw­czy­ni – po stu­diach na Uni­wer­sy­te­cie Euro­pej­skim Via­dri­na we Frank­fur­cie nad Odrą, byłam po stu­diach pody­plo­mo­wych na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim i pra­co­wa­łam jako tłu­macz­ka. Poje­cha­łam na ten staż i już po tygo­dniu wie­dzia­łam, że to nie dla mnie.

Przy tym biur­ku powsta­ją pro­jek­ty, któ­re póź­niej wycho­dzą w świat, fot. Beata Bro­kow­ska

Bra­ko­wa­ło pani odde­chu w urzęd­ni­czym świe­cie?

– Bra­ko­wa­ło mi zie­mi. Stwier­dzi­łam, że pra­ca w biu­rze, wyso­ko nad zie­mią, któ­rej tak potrze­bu­ję, w kli­ma­ty­zo­wa­nym pomiesz­cze­niu przez wie­le godzin, to nie jest życie dla mnie. Zde­cy­do­wa­łam: wra­cam do Pol­ski na sta­łe i zakła­dam wła­sną fun­da­cję. Pro­po­no­wa­no mi tam pra­cę w kil­ku miej­scach, ale wszyst­ko odrzu­ci­łam.

W 2013 roku wró­ci­ła pani do Idz­bar­ka. Co było dla pani naj­więk­szym zde­rze­niem z rze­czy­wi­sto­ścią?

– Zanim wró­ci­łam do Idz­bar­ka, miesz­ka­łam kil­ka lat w War­sza­wie. Zro­zu­mia­łam wte­dy, że War­sza­wa to bań­ka, żyjąc w niej moż­na ulec ilu­zji, że cała Pol­ska jest wła­śnie taka. Gdy już zamiesz­ka­łam w Idz­bar­ku, co było moim marze­niem od momen­tu wyjaz­du w 1990 roku, dotar­ło do mnie coś bar­dzo głę­bo­kie­go. Zaj­mu­ję się od lat psy­cho­lo­gią, byłam na tera­pii, i zro­zu­mia­łam, że Pol­ska to głę­bo­ko strau­ma­ty­zo­wa­ny kraj. Że spo­łe­czeń­stwo tkwi w głę­bo­kiej trau­mie. Poja­wił się we mnie żal i przy­krość, ale też wiel­ka empa­tia i pewien rodzaj rezy­gna­cji. To było zde­rze­nie marze­nia z rze­czy­wi­sto­ścią.

Domo­wa prze­strzeń pra­cy Olgi Żmi­jew­skiej, fot. Beata Bro­kow­ska

Gdzie pani zamiesz­ka­ła w Idz­bar­ku? Gospo­dar­stwo dziad­ków cze­ka­ło na panią?

– Gospo­dar­stwo dziad­ków w 1994 roku prze­ję­li moi rodzi­ce i tata nie­zwłocz­nie przy­stą­pił do restruk­tu­ry­za­cji. Ich marze­niem było stwo­rze­nie tam gospo­dar­stwa agro­tu­ry­stycz­ne­go. Poma­ga­łam im w tym, a gospo­dar­stwo Zapie­cek zosta­ło otwar­te w 2007 roku. Rodzi­ce miesz­ka­li w Idz­bar­ku, ja w War­sza­wie, ale bar­dzo czę­sto, co tydzień lub dwa, przy­jeż­dża­łam i mia­łam tam swo­je miesz­kan­ko. Na trzy­dzie­ste uro­dzi­ny rodzi­ce poda­ro­wa­li mi dział­kę obok – daw­ne kar­to­fli­sko dziad­ków, na któ­rym jako dziec­ko z zami­ło­wa­niem zbie­ra­łam ziem­nia­ki. I tam teraz stoi mój dom i sie­dzi­ba fun­da­cji.

Pod­kre­śla pani, że War­mia i Mazu­ry bar­dzo się zmie­ni­ły i że to teraz taka „kra­ina milio­ne­rów”.

– Obser­wu­ję z wiel­kim ubo­le­wa­niem, a nawet bólem, jak ludzie z wiel­kich miast kupu­ją grun­ty rol­ne, któ­re są prze­kształ­ca­ne w budow­la­ne. Rol­ni­cy, któ­rych jest już bar­dzo mało, chcie­li­by kupić tę zie­mię dla sie­bie, ale im się to nie uda­je. Zie­mia jest sprze­da­wa­na oso­bom z dużych miast, któ­re rekla­mu­ją to jako sku­tecz­ny spo­sób na zaro­bek i nisz­czą kra­jo­braz, widząc w tym tyl­ko moż­li­wość wyge­ne­ro­wa­nia papier­ków. Tymi papier­ka­mi nikt się nie naje, a na pew­no nie pomo­gą, jeśli zabrak­nie nam czy­ste­go powie­trza i wody.

To strasz­na iro­nia, bo ucie­kłam przed tym z zachod­nich Nie­miec. Mia­stecz­ko, w któ­rym się wycho­wa­łam, wcze­śniej było wsią i wzbo­ga­ci­ło się wła­śnie na tym, że ludzie z Düs­sel­dor­fu kupo­wa­li tam grun­ty pod domy. Nagle oka­za­ło się, że nie ma już zie­mi rol­nej, nie ma przy­ro­dy, są tyl­ko wystaw­ne, boga­te domy. I to mnie tutaj dogo­ni­ło. Te wzor­ce przy­szły stam­tąd.

Kogo i co odkry­ła pani dla sie­bie na War­mii i Mazu­rach po powro­cie?

– W 2016 roku nie­sa­mo­wi­cie cie­pło przy­ję­ła mnie gru­pa kobiet twór­czych w Olsz­ty­nie, któ­ra nazy­wa się „Puł­kow­nicz­ki”, zało­żo­na przez Han­nę Bra­ko­niec­ką i Justy­nę Artym. Tam, w nie­ist­nie­ją­cej już księ­gar­ni, po raz pierw­szy publicz­nie prze­czy­ta­łam napi­sa­ny przez sie­bie tekst po pol­sku. Strasz­nie się wsty­dzi­łam i bałam, że zro­bię błę­dy – bo szko­łę i stu­dia koń­czy­łam w Niem­czech – i skom­pro­mi­tu­ję się. Jed­nak moje wystą­pie­nie zosta­ło bar­dzo miło przy­ję­te. To była dla mnie taka doj­rze­wal­nia, cie­plar­nia­ne warun­ki, w któ­rych mogłam roz­wi­jać swo­ją twór­czość pisar­ską.

Dru­gą oso­bą, któ­ra poka­za­ła mi obszar, o któ­rym nie sądzi­łam, że mnie zain­te­re­su­je, jest Ania Bro­da. Dzię­ki niej zachwy­ci­łam się muzy­ką tych tere­nów, muzy­ką fol­ko­wą i daw­ną. Dzię­ki cym­ba­łom, któ­rych wcze­śniej nie zna­łam, Ania zain­spi­ro­wa­ła mnie też do eks­plo­ro­wa­nia tema­tu Obe­rlan­du przez pry­zmat muzy­ki. To dzię­ki niej wiem o pie­śni „Szewc z Idz­bar­ka”, któ­rą odkry­ła, a następ­nie w ramach nasze­go salo­nu kul­tu­ry nada­ła jej nowe brzmie­nie.

Co pani stra­ci­ła, a co zyska­ła, wra­ca­jąc do Pol­ski?

– Stra­ci­łam pie­nią­dze. W Niem­czech jako stu­dent­ka mogłam dora­biać i dosta­wać dobrą pen­sję. Kie­dy przy­je­cha­łam do War­sza­wy w 2005 roku, staw­ka godzi­no­wa dla kel­ner­ki w jed­nym z klu­bów na Nowym Świe­cie wyno­si­ła 5 zło­tych. Wytrzy­ma­łam tam czte­ry dni.

A co zyska­łam? Ogrom­ny, wyda­wa­ło mi się wte­dy, że nie­ogra­ni­czo­ny hory­zont moż­li­wo­ści. Tak postrze­ga­łam Pol­skę i do dziś tak uwa­żam. Zyska­łam też ogrom­ną spraw­czość. Przy­je­cha­łam do miej­sca, gdzie niko­go nie zna­łam, nie mia­łam żad­nych konek­sji, a wszyst­ko wypra­co­wa­łam samo­dziel­nie. To było fan­ta­stycz­ne doświad­cze­nie suk­ce­su, na któ­rym jako kobie­ta mogę bazo­wać przez całe życie.

Co się pani uda­ło, a co nie, przez te lata od powro­tu?

– Uda­ło mi się zna­leźć moją misję życio­wą. Ode­szłam od bycia tłu­macz­ką, to był tyl­ko etap. Moją dro­gą jest pra­ca orga­nicz­na, pra­ca u pod­staw w mojej lokal­nej spo­łecz­no­ści.

A co mi się nie uda­je? Nie zawsze uda­je mi się pozy­ski­wać środ­ki na moje dzia­ła­nia, dotąd (roz­ma­wia­my w maju 2025 roku- red.) nie dosta­łam dota­cji z fun­du­szy rzą­do­wych. Pisa­nie wnio­sków to jak odręb­na pra­ca na pełen etat, a kie­dy pro­wa­dzi się pro­jek­ty, bra­ku­je na to cza­su. A gdy wnio­sek prze­pad­nie, cała pra­ca idzie na mar­ne.

Jakie jest pani mot­to życio­we?

– Myślę, że mogę przy­to­czyć sło­wa mojej nauczy­ciel­ki fran­cu­skie­go. Powie­dzia­ła mi kie­dyś: „Pamię­taj: w Biblii jest napi­sa­ne, że grze­chem jest nie korzy­stać ze swo­ich talen­tów”. Wte­dy, jako nasto­let­nia ate­ist­ka, strasz­nie się z tego śmia­łam i uwa­ża­łam to za obcia­cho­we. Ale te sło­wa zapa­dły mi w pamięć i zadzia­ła­ły jak zaklę­cie.

Eric Ber­ne, autor książ­ki „W co gra­ją ludzie”, pisał, że każ­dy czło­wiek wycho­wu­je się z jaki­miś „zaklę­cia­mi”, któ­re sły­szał od rodzi­ców – na przy­kład „pie­nią­dze szczę­ścia nie dają”. Te prze­ko­na­nia, czę­sto nie­świa­do­me, nio­są nas przez życie. Myślę, że sło­wa mojej nauczy­ciel­ki były dla mnie takim pozy­tyw­nym zaklę­ciem. I pod­świa­do­mość jest tak pro­gra­mo­wa­na, że póź­niej fak­tycz­nie tak się dzie­je.

Olga Żmi­jew­ska: „Grze­chem jest nie korzy­stać ze swo­ich talen­tów”

- Nazwa pani fun­da­cji to „Sztu­ka Wol­no­ści”. To nawią­za­nie do bli­skiej pani lek­tu­ry, „Uciecz­ki od wol­no­ści”. Czym jest dla pani ta uciecz­ka od wol­no­ści?

- Uciecz­ką od wol­no­ści jest dla mnie uchy­la­niem się od odpo­wie­dzial­no­ści za sie­bie. Czło­wiek się rodzi i przez jakiś czas odpo­wie­dzial­ni są za nie­go opie­ku­no­wie. Ich zada­niem jest towa­rzy­szyć tej mło­dej isto­cie w tym, aby w pew­nym momen­cie sama prze­ję­ła odpo­wie­dzial­ność za sie­bie, a póź­niej tak­że za swo­je oto­cze­nie. Bar­dzo wie­le osób nie chce przy­jąć tej odpo­wie­dzial­no­ści. To jest dla mnie uciecz­ka od wol­no­ści.

Widać to zarów­no w wymia­rze indy­wi­du­al­nym, kie­dy ludzie po pro­stu nie chcą doj­rzeć – zna­my syn­drom wiecz­ne­go Pio­tru­sia Pana – ale tak­że na pozio­mie spo­łe­czeństw. Całe gru­py spo­łecz­ne uchy­la­ją się od odpo­wie­dzial­no­ści i ule­ga­ją ilu­zji, że ktoś inny ich popro­wa­dzi, tak jak na przy­kład w nazi­zmie. To są bar­dzo nie­bez­piecz­ne ten­den­cje. Uwa­żam, że rów­nież zhie­rar­chi­zo­wa­ne gru­py wyzna­nio­we są zwią­za­ne z tą uciecz­ką od wol­no­ści. Dla­te­go ja nie przy­na­le­żę do żad­ne­go kościo­ła, wystą­pi­łam z Kościo­ła kato­lic­kie­go.

Dokąd ma zapro­wa­dzić panią i uczest­ni­ków dzia­łań „Sztu­ka Wol­no­ści”?

– Pro­wa­dzi mnie do nie­ustan­ne­go pozna­wa­nia. Poja­wia­ją się coraz to nowe gru­py. Teraz na przy­kład pra­cu­ję z mniej­szo­ścią rom­ską i ukra­iń­ską. Szcze­gól­nie gru­pa rom­ska jest dla mnie nowym doświad­cze­niem, więc uczę się o niej, ale uczę się też o tym, jak róż­ne gru­py i jed­nost­ki ze sobą współ­ist­nie­ją.

Sztu­ka wol­no­ści zapro­wa­dzi mnie na pew­no do szer­sze­go spoj­rze­nia na świat, bo punk­tów widze­nia jest tyle, ilu patrzą­cych. I do głęb­sze­go zro­zu­mie­nia sie­bie, bo ja też się zmie­niam, uczę i doświad­czam. Do roz­wo­ju.

Olga Żmi­jew­ska — autor­ka tek­stów publi­cy­stycz­nych i wystaw foto­gra­ficz­nych. Pro­du­cent­ka wyda­rzeń kul­tu­ral­nych i warsz­ta­tów włą­cza­ją­cych m.in. mniej­szo­ści naro­do­we i etnicz­ne oraz gru­py dys­kry­mi­no­wa­ne, łącząc je ze spo­łe­czeń­stwem więk­szo­ścio­wym. Dok­to­rant­ka wydzia­łu kul­tu­ro­znaw­stwa Uni­wer­sy­te­tu Euro­pej­skie­go Via­dri­na (Radio Mary­ja w świe­tle spo­łe­czeń­stwa oby­wa­tel­skie­go w Pol­sce). Wydaw­czy­ni książki/autorka pod­ca­stu „Wolno(ść). O dobrym życiu szy­tym na wła­sną mia­rę”, gdzie w 30 roz­mo­wach w przy­stęp­ny spo­sób oma­wia zagad­nie­nia wokół wol­no­ści, demo­kra­cji i spo­łe­czeń­stwa.