Kopernik nie bał się stawić czoła mrocznym chorobom. Jako lekarz ratował brata Andrzeja i biskupa Fabiana Luzjańskiego, walcząc z „chorobą dworską”. A ta niosła nie tylko cierpienie, ale i społeczne piętno.
Na przełomie XV i XVI wieku Europa zmagała się z nową, straszną chorobą. Kiła — bolesna, trudna do leczenia i budząca grozę, szybko rozprzestrzeniała się po kontynencie. Trafiła także na ziemie polskie, gdzie zetknął się z nią Mikołaj Kopernik.

Syfilis zbierał żniwo na dworach i w miastach. Francuzi winili Włochów, Polacy – Francuzów, a Rosjanie – Polaków. Choroba nie miała jednej nazwy, ale miała wspólny mianownik: ból, wstyd i śmierć. Nazywano ją też „chorobą dworską”, bo często atakowała elity – tych, których styl życia sprzyjał zakażeniom.
Wrzody, bóle kości, wysypki i stopniowa degeneracja organizmu – tak wyglądała codzienność chorych. Nieleczona kiła prowadziła do poważnych uszkodzeń ciała i psychiki.
Pierwszy odnotowany przypadek w Polsce pochodzi z 1495 roku, kiedy żona szewca zaraziła się podczas… pielgrzymki do Rzymu.
Chory brat, chory biskup
Kopernik studiował medycynę na uniwersytecie w Padwie. Zdobył solidne wykształcenie i leczył ludzi w swoim otoczeniu. Miał opinię człowieka uczonego i pomocnego. Leczył najbliższych.
Historyczne źródła wskazują, że Kopernik leczył swojego ciężko chorego brata Andrzeja. Objawy i sposób leczenia sugerują kiłę, choć bez jednoznacznych dowodów. Andrzej miał zarazić się nią podczas studiów we Włoszech. Podobno podczas wyjazdu do… Rzymu. Po zakończeniu nauki przez jakiś czas mieszkał w Rzymie, gdzie też szukał pomocy u lekarzy – niestety bezskutecznie. W końcu przyjechał do Fromborka, licząc, że tylko brat – wykształcony medyk – zdoła mu ulżyć.
Kanonicy jednak bali się choroby i kazali mu opuścić Wzgórze Katedralne. 4 września 1512 roku kapituła oficjalnie wykluczyła go ze wspólnoty – „bo zagraża otoczeniu”.
Ale nie chodziło tylko o zdrowie. Andrzejowi przysługiwała prebenda, czyli kościelna pensja, oraz 15 grzywien rocznie – coś w rodzaju duchownego „kieszonkowego”. Nie chciał rezygnować z należnych mu pieniędzy, ale kanonicy byli nieugięci. Grozili nawet, że sprawa trafi do Rzymu. W końcu Andrzej, wypchnięty z Fromborka, wrócił właśnie do stolicy Włoch. Tam zmarł przed 1518 rokiem.

Na kiłę chorował też biskup warmiński Fabian Luzjański, choć nie ma na to jednoznacznych dowodów. Kiła przenosi się głównie drogą płciową, więc taka diagnoza u osoby duchownej może budzić kontrowersje. Z drugiej strony, historia zna wiele przypadków romansów i potajemnych związków wśród duchowieństwa, więc nie byłby to zupełny ewenement. A jak wiemy – życie bywa bardziej złożone niż kościelne reguły. I właśnie tak było w tym przypadku.
Fabian Luzjański został wybrany na biskupa, choć… nie był nawet kapłanem. Nie miał ambicji, które mogłyby zagrozić pozycji kapituły, więc był kandydatem idealnym. Dlatego w ekspresowym tempie przyjął święcenia, by móc objąć urząd. Gdy wkroczył do katedry, odprawił swoją pierwszą mszę – i jak się okazało, ostatnią.
Luzjański dobrze znał Kopernika. Poznali się w czasie studiów w Bolonii. Miał więc do niego zaufanie i powierzył mu własne zdrowie. Niestety zmarł 30 stycznia 1523 roku, jak podają źródła, z powodu „choroby wenerycznej”. Kopernik nie był w stanie go uzdrowić.
Pot, rtęć, szarlataneria
W czasach Kopernika leczenie kiły było brutalne. Ówcześni medycy, chcąc pozbyć się wrzodów, posługiwali się rozpalonym żelazem, nożami oraz wiertłami. Stosowano również rtęć w postaci maści, pary lub pigułek. Chorych zmuszano do pocenia się – sądzono, że „złe soki” wyjdą z ciała wraz z potem. Niestety, rtęć była silnie toksyczna, a jej stosowanie w wielu przypadkach szkodziło bardziej niż pomagało. Z biegiem lat zaczęto wyciągać wnioski, a w XVII wieku niemieccy kandydaci na lekarzy składali przysięgę, obiecując, że nie staną się „mordercami” ani „wytwórcami trujących mieszanek” dla pacjentów. Mimo to, rtęć była wciąż powszechnie stosowana, nawet w Stanach Zjednoczonych. Dr Nathaniel Chapman, pierwszy prezes Amerykańskiego Towarzystwa Medycznego, pisał: „Gdybyście mogli zobaczyć to, co widzę: wychudzone postacie, jak szkielety, z podziurawionymi czaszkami, bez połowy nosów, z gnijącymi żuchwami i owrzodzonymi gardłami… Zawołalibyście: straszna, zabójcza szarlataneria”.
Jednak Kopernik, mimo że był wykształconym lekarzem, nie był szarlatanem. Jako duchowny miał do dyspozycji inne, bardziej umiarowe metody leczenia. Choć znał popularne ówczesne kuracje, to jako lekarz, a przede wszystkim jako człowiek wierzący, prawdopodobnie szukał bardziej umiarkowanych sposobów, by pomóc swoim pacjentom. Choć mógł stosować rtęć, jego podejście do leczenia zapewne różniło się od brutalnych metod, które wciąż były powszechne w medycynie tamtych czasów.
Krętek, tabu i 5 milionów
W renesansie kiła nie tylko wyniszczała ciało, ale i reputację. Była synonimem grzechu i hańby – o jej objawach milczano, a lekarze unikali jednoznacznych zapisów w dokumentacji. Nic dziwnego, że dziś tak trudno ustalić, kto faktycznie chorował. Leczenie? Raczej zgadywanie – bo przyczyna pozostawała tajemnicą aż do 1905 roku, kiedy niemieccy badacze Fritz Schaudinn i Erich Hoffmann odkryli winowajcę: krętka bladego.

W czasach Kopernika kiła była postrzegana jako wyrok z wysoka. Bóg miał dość rozwiązłości. Dlatego choroba miała być cielesnym piętnem grzechu. Mnisi i kaznodzieje ostrzegali z ambon: to, co dzieje się w alkowie, ma swoje konsekwencje w duszy… i na skórze. Każdy wrzód, każda rana była jak stygmat wstydu – przypomnienie, że nie da się bezkarnie igrać z boskimi przykazaniami.
Z drugiej strony byli tacy, którzy zamiast do kościoła, spoglądali w niebo. Astrologowie układali horoskopy nie tylko dla dworów królewskich, ale i dla chorób. Wielu wierzyło, że układ planet – szczególnie Marsa (symbol wojny i krwi) i Wenus (bogini miłości) – mógł wywołać „chorobę francuską”.
Zanim okazało się, co rzeczywiście jest przyczyną, choroba zdążyła zebrać dramatyczne żniwo. Pod koniec XV wieku pochłonęła 5 milionów ofiar w Europie. Nie wybierała…
Jan Olbracht zmarł na nią w 1501 roku, jego brat Aleksander pięć lat później. Nawet Jan III Sobieski uskarżał się na „pryszcze niesłychanie gęste”, które mogły być objawem zaawansowanej choroby – a kuracja rtęcią tylko przyspieszyła jego zgon.
Choć dziś mamy antybiotyki, kiła wciąż nie zniknęła. Nadal chorują ludzie na całym świecie, a wstyd, który narósł wokół niej wieki temu, wciąż bywa przeszkodą w skutecznej diagnostyce i leczeniu.