Marta Markuszewska nie zna nudy. Maluje, ratuje zwierzęta i inspiruje ludzi, czerpiąc siłę z warmińskich lasów i tradycji. Jej pasja i energia zmieniają świat wokół niej, udowadniając, że warto działać, nie czekając na cud.
Marta Markuszewska nie jest typem, który zaszywa się w kącie. Od zawsze żyje pełnią życia. Z pasją i zaangażowaniem, które trudno zmieścić w jednej definicji. Jest kobietą, której energia przyciąga ludzi, a jej działania – choć różnorodne – mają jeden wspólny mianownik: troskę o innych i o świat wokół niej.
- Jestem psiarą i kociarą, tworzę, maluję. Zawsze byłam też społeczniczką — mówi. I te słowa nie są pustym sloganem. To styl życia.
Przestrzeń spokoju na Zatorzu
Zatorze, olsztyńska dzielnica o barwnej historii, od lat walczy o swoje miejsce na mapie kulturalnej miasta. Marta postanowiła to zmienić. W dawnej drogerii przy skrzyżowaniu Jagiellońskiej i Niedziałkowskiego stworzyła przestrzeń, w której ludzie mogą się spotykać, odpoczywać i rozwijać swoje pasje.
- Z mężem mieszkamy na Zatorzu. Jak mieliśmy ochotę gdzieś wyjść, spotkać się ze znajomymi, nie mieliśmy gdzie. Pomyśleliśmy: zamiast czekać aż coś się otworzy, zróbmy to sami – opowiada Marta Markuszewska. — Marzyłam o miejscu, które jest czymś pomiędzy galerią, kawiarnią a otwartym domem kultury. Chciałam, żeby było tu miejsce, gdzie ludzie będą mogli przychodzić, posiedzieć, spotkać się ze znajomymi, a przy okazji posłuchać koncertów, wziąć udział w warsztatach. Nazwałam to „Sklepikiem ze świętym pokojem”.
Przestrzeń, którą Marta stworzyła jest otwarta dla wszystkich. Na ścianach wiszą jej obrazy, ale „sklepik” służy innym twórcom, którzy wcześniej nie mieli gdzie pokazać swoich prac. – Na Zatorzu jest masa wspaniałych, kreatywnych osób – dodaje Marta.

Pasja do malowania i sztuki
Sztuka towarzyszy Marcie od zawsze. W jej domu rodzinnym była obecna w codziennym życiu, choć w formach nietypowych – tata rzeźbił. To z nich Marta wyniosła pierwsze inspiracje, pierwsze próby oddania świata na papierze i płótnie.
- Tata, Jerzy Markuszewski, nie był profesjonalnym artystą, ale rzeźbił odkąd pamiętam. W kościele w Butrynach można zobaczyć wyrzeźbioną przez niego drogę krzyżową. Rzeźbił mnóstwo, często. W jego pracach dominowały motywy ludowe i sakralne. Pewnie ciągnie mnie do sztuki właśnie po nim — przyznaje Marta. — Ja od małego „gryzdłałam” w zeszytach, za co często dostawałam w szkole po uszach. Jako że od zawsze kochałam zwierzęta, po liceum chciałam iść na weterynarię. Ale doszłam do wniosku, że nie dam rady psychicznie znieść bólu i cierpienia zwierząt. W trzeciej klasie nagle wskoczyło mi do głowy: idę na studia plastyczne. Żeby się dostać, na własną rękę uczyłam się rysunku, malarstwa i historii sztuki. Zdałam egzaminy, skończyłam studia. I od tamtej pory maluję.
Marta najczęściej przedstawia w swoich pracach ludzi i zwierzęta. Nie boi się kolorów.
- Kolory są energetyczne. Nasze życie bywa tak smutne i szare na co dzień, że inaczej nie mogę. Mój ulubiony kolor to turkus – przyznaje artystka. — Maluję ludzi, najczęściej ich twarze. Ale lubię też zwierzęta. W moich pracach często pojawiają się koty, konie czy ryby. Na moich obrazach widać charaktery.

Korzenie i przywiązanie do Warmii
Warmia i Zatorze nie są dla Marty tylko miejscem zamieszkania. To przestrzeń, która ukształtowała jej charakter i spojrzenie na życie. Zna historię dzielnicy od dzieciństwa, słyszała o niej od ojca, który przyjechał tu z Działdowa i zakochał się w lokalnym duchu tej części Olsztyna.
- Jestem Warmianką, urodziłam się w Olsztynie. Mój tata przyjechał do Olsztyna, gdy miał 15 lat — do szkoły, do samochodówki. I zamieszkał na Zatorzu. Od niego słyszałam opowieści o starym Zatorzu – zawadiackim, szemranym, ale z kodeksem honorowym. Przesiąkłam tym – wspomina artystka. — Później rodzice przeprowadzili się do Barczewka. Warmia była więc obecna w nas cały czas. Opuściłam Warmię tylko na chwilę, gdy wyjechaliśmy do Albanii.

Inny świat w Albanii
Wyjazd do Albanii był dla Marty czymś więcej niż turystyczną przygodą. To była lekcja życia, otwarcie oczu na świat, którego wcześniej nie znała.
- Wyjazd pojawił się nagle, jak wszystko w moim życiu — wyznaje Marta. — Po śmierci mamy trudno było się odnaleźć. Tata obejrzał program o Albanii i przyszedł do nas taki radosny: „Ja tam wyjeżdżam! Jak chcecie, możecie jechać ze mną”. Program w telewizji pojawił się w listopadzie, a w kwietniu byliśmy już w Sarandzie, przy samej granicy z Grecją. Krajobrazy przepiękne, Morze Jońskie, góry, owoce, warzywa – eksplozja smaku. Ale z drugiej strony fatalne traktowanie zwierząt – nie zła wola, po prostu brak świadomości.
I dodaje: — W Albanii psy żyją w innej relacji z człowiekiem. Nasze zwierzęta, które zresztą pojechały z nami, były dla nas jak rodzina. Tam nie ma takiej bliskości. A każdy pies czy kot zasługuje na dom, na opiekę, na bezpieczeństwo. Zasługuje na życie bez bólu, strachu, zimna i głodu. Myślałam: jeśli ich nie uratujemy, zginą na ulicach Sarandy. Nie przeżyją zimna i albo umrą z głodu. Dlatego nie mogłam przejść obojętnie. Przywieźliśmy 28 psów do Polski. Na raty, w ciągu roku. Wszystkie znalazły w Polsce domy.

Warmiński las i powrót do korzeni
Powrót na Warmię po tragicznych wydarzeniach związanych ze śmiercią ojca był dla Marty momentem zatrzymania. Po miesiącach życia w Albanii, pierwszy spacer po warmińskich lasach stał się niemal rytuałem oczyszczenia i powrotu do siebie.
- W Albanii zmarł mój tata, trzeba było załatwić wszystkie sprawy po jego odejściu. Tata chciał być pochowany w Barczewku, przy mamie. Gdy przyjechaliśmy na Warmię, poczułam, że naprawdę wracam do domu. Pierwszy raz od dawna weszłam do warmińskiego lasu z naszymi psami – to był moment, który mnie po prostu złamał, ale w dobrym sensie. Południe Albanii ma góry, skały, karłowatą roślinność. W Olsztynie mamy lasy, jeziora, miękką ziemię pod stopami. Kiedy weszłam tu do lasu, aż się rozpłakałam — zdradza Marta. — Psy były w szoku, bo też dawno nie biegały po prawdziwym lesie. Skakały, kręciły się. Wszyscy mieliśmy głupawkę z tej radości. Las jest jak przyjaciel, który przyjmuje cię bez pytań.
Zatorzak, mocarz, zakapior
I właśnie przez ten kontakt z naturą Marta zaczęła wracać do lokalnych historii. Sięgnęła po postacie z demonologii Warmii i Mazur: demony, duchy i fantastyczne stwory — Kikimorę, Zmorę, Licho, Południcę, Kłobuka czy Leszego. Każde z nich niesie ze sobą barwne historie, przesądy i przestrogi. Marta przeniosła je na płótno, a także uszyła ich kukły. Każdej postaci poświęciła opis w krótkiej broszurze, którą można zobaczyć tutaj. W ten sposób chciała przywrócić światu zapomniane wierzenia i oswoić dawny folklor. Jej współczesna interpretacja ma skłaniać do refleksji nad przemianami społecznymi i kulturowymi XXI wieku.
- Odgrzebałam historie o straszydłach, jak były postrzegane kiedyś i jak mogą funkcjonować nadal. To mój kod genetyczny – mówi Marta. – Od zawsze czułam, że te historie są we mnie, że to część mnie i miejsca, z którego pochodzę. Czułam, że warto to opowiedzieć. Moja ulubiona postać? Leszy. Leszy jest duchem lasu. Jeśli szanujesz las i wiesz, jak się tam zachować, nawet gdy zgubisz drogę, ją znajdziesz. Ale jeśli jesteś niefajny, to możesz utknąć w bagnie. Leszy to taki gość jak Zatorzak – mocarz, zakapior, który ma swój kodeks.
Życie Marty Markuszewskiej biegnie blisko zwykłych spraw, ale tuż obok niej idą dawne opowieści. To naturalne połączenie – bez patosu. Każdy spacer do lasu, każdy obraz i dzień w jej „Sklepiku ze świętym spokojem” pokazują, że powrót do korzeni może naprawdę coś zmienić. Najpierw w niej samej, a potem – krok po kroku – w całej okolicy.