Katarzyna i Mariusz Kałdowscy przez lata mieszkali w Anglii. Ona pracowała w Scotland Yardzie, on działał na londyńskiej scenie artystycznej. Dziś malują i żyją na Warmii, gdzie bliskość natury daje im pomysły i energię do tworzenia. Spokój lasów i jezior pomaga im się skupić. Warmia inspiruje ich każdego dnia.
W tym domu sztuka nie jest tylko dekoracją. Jest powietrzem i zapisem wspólnej podróży. Przestronne, wypełnione światłem wnętrza pełnią funkcję pracowni, galerii i domowego azylu. Na ścianach, na płótnach, w starannie zaprojektowanym ogrodzie pulsują kolory i emocje ukryte w obrazach. To świat Katarzyny i Mariusza Kałdowskich, artystów malarzy, których połączyła miłość od pierwszego wejrzenia i pasja, która dla każdego z nich stała się drogą, choć prowadzącą z zupełnie innych kierunków. Mieszkają w Ornecie na Warmii.
Na początku rozmowy pojawia się ciekawy lingwistyczny detal, będący echem ich międzynarodowego życia. „Kałdowski” – precyzuje Mariusz, gdy pytam o pisownię nazwiska. – Przez i, nie y. W oficjalnych dokumentach i w internecie Katarzyna również figuruje jako „Kałdowski”. To efekt życia w Anglii, gdzie polskie żeńskie końcówki nazwisk nie istnieją w urzędowym obiegu. – Pobieraliśmy się w Anglii, a tam polskie „ł” jest nieznane. Tak samo, jak nie ma końcówek męskich i żeńskich – wyjaśnia Mariusz. „Dlatego Kasia jest Katarzyną Kałdowski”. To drobiazg, ale symboliczny – znak życia prowadzonego na styku dwóch kultur.

Z Sopotu do Scotland Yardu
Droga Katarzyny do malarstwa była długa i nieoczywista. Zaczęła się w Sopocie, w Młodzieżowym Domu Kultury. – Jak byłam mała, biegałam do MDK‑u i tam zajmowałam się malarstwem bardzo, bardzo intensywnie. Nawet jeden mój obraz poleciał na konkurs do Indii – wspomina. Naturalnym krokiem wydawała się Akademia Sztuk Pięknych w Gdańsku. Los jednak napisał inny scenariusz. Wyjechała do Anglii w wieku 18 lat, zaraz po maturze, i tam zastał ją stan wojenny.
– Zostałam. Tam już trzeba było zacząć się zajmować sobą, nie czekać, aż będzie lepiej. Po prostu zacząć żyć – opowiada. A więc najpierw: nauka języka, potem „emigracyjne zawody”, jak sama je określa – praca w restauracjach, hotelach, a nawet sprzątanie. Jednak ambicja nie pozwalała jej stać w miejscu. Podjęła zaoczne studia prawnicze. – Jak się jest w innym kraju, to człowiek interesuje się prawem. Chce się dowiedzieć, co i gdzie i jak można robić – wyjaśnia swój wybór.
Jeszcze w trakcie studiów, pracując w Ikei, pewnego dnia zobaczyła w telewizji BBC program o wymarzonym miejscu pracy Anglików. Były to wyniki ankiety, w której urzędnicy, sekretarki i inni pracownicy biurowi wskazywali, gdzie chcieliby pracować. Numerem jeden był Scotland Yard. – Spojrzałam na mamę i powiedziałam: ja też będę pracować w Scotland Yardzie. I to marzenie spełniłam – śmieje się Katarzyna. Prawo dało jej odwagę i solidne podstawy. Po studiach dostała pracę w policji. Przeszła przez różne wydziały, by ostatecznie, po latach, objąć stanowisko kierownicze w Wydziale Współpracy Międzynarodowej w słynnym budynku New Scotland Yard.
A gdzie w tym wszystkim było malarstwo? – Cały czas malowałam, zawsze były to prezenty dla mamy – przyznaje. Jednym z takich upominków stał się obraz namalowany ze starej fotografii – widok z Kresów, z Krzemieńca, rodzinnych stron jej matki, która trafiła do Sopotu po wojnie. Talent Katarzyny, który ujawnił się w dzieciństwie, drzemał, czekając na odpowiedni moment.
Tym momentem okazało się spotkanie z Mariuszem w 2003 roku. – Poznaliśmy się i w ciągu miesiąca przeprowadziłam się do niego. On malował, no to ja też się zabrałam za malowanie. Na początku to były małe kroki, ale bardzo, bardzo mnie to cieszyło – wspomina.
Miłość stała się iskrą, która na nowo rozpaliła artystyczną pasję. Katarzyna zaczęła uzupełniać warsztat, zapisując się na liczne kursy w prestiżowej londyńskiej Central Saint Martins School of Art. Studiowała grafikę, ceramikę, a nawet skończyła szkolenie na kuratora wystaw. – Jak chciałam uzyskać jakiś efekt w obrazie, to musiałam wiedzieć, jak się to robi. Szłam po prostu na kurs – mówi.
Dzisiaj jej prace, pełne ekspresji i odważnych kolorów, zachwycają krytyków i publiczność. Skromnie dodaje: – Mam dobrego nauczyciela, tutaj siedzi.
Ale w malarstwie Katarzyny Kałdowskiej widać niezależną, silną osobowość. – Nudzi mnie malowanie ciągle tego samego motywu, pejzażu, nawet tematu. Wolę mieć różne wątki… Coś mam w głowie i chcę to namalować.
Kiedy pytam o motto życiowe, przywołuje książkę i film „Papillon”. W jednej ze scen główny bohater, niesłusznie skazany więzień, staje przed symbolicznym sądem. – I od razu mówi, że jest winny. A oni mu na to: „Jesteś winny, ale nie tego przestępstwa, za które cię skazano. Jesteś winny, że zmarnowałeś życie”. I to zdanie „żeby nie zmarnować życia” stało się moim mottem. Staram się wypełniać dni pracą, marzeniami, wszystkim…

Z Chełmna przez Kraków na podbój Londynu
Historia Mariusza Kałdowskiego od początku była nierozerwalnie związana ze sztuką. Urodził się w 1962 roku w Chełmnie, w rodzinie o głębokich tradycjach muzycznych i patriotycznych. Rysował i malował od dziecka, mimo że nauczycielka w podstawówce odradzała to jego mamie. – Wręcz zakazała mi rysowania, bo mam straszną kaligrafię. Mówiła, że jak przestanę malować, to poprawi mi się pismo. Na szczęście mama jej nie posłuchała – wspomina ze śmiechem.
Jako zdiagnozowany po latach dyslektyk, miał trudności z przedmiotami ścisłymi, ale nadrabiał pasją do historii i literatury. Decyzja o studiach artystycznych była naturalna. Kluczową rolę odegrał wuj, światowej sławy organista, prof. Joachim Grubich. Gdy usłyszał, że Mariusz planuje zdawać na uczelnię w Toruniu, stanowczo zaprotestował. – Powiedział: „Jak chcesz spadać, to z wysokiego konia”. Wsadził moje teczki z pracami do samochodu i zabrał mnie na konsultacje do Krakowa.
Mariusz dostał się na Wydział Grafiki krakowskiej ASP, choć marzył o malarstwie. Tam rozwijał swój talent. Po studiach, podążając za ówczesną żoną, aktorką, mieszkał w Kielcach i Katowicach, pracując głównie jako projektant graficzny. Jednak to malarstwo pozostawało jego największą pasją. Po powrocie do Krakowa stworzył jeden ze swoich najważniejszych cykli, który jeden z recenzentów nazwał „pejzaże duszy”. Było to 30 portretów ludzi, którzy stanowili dla niego autorytet. – W tej chwili to pojęcie się już rozmyło. Kiedyś autorytet był budowany na tym, ile dobrego człowiek wnosił dla innych – mówi i wylicza, kto mu pozował, m.in. Ryszard Kapuściński, ks. prof. Józef Tischner, Krzysztof Zanussi, Jerzy Stuhr i Jerzy Turowicz.

Przełomem życiowym okazał się wyjazd na wystawę do Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego (POSK) w Londynie, gdzie pokazywał swoje pejzaże. Tamtejsze środowisko emigracyjne, słysząc o jego krakowskim cyklu, namówiło go na stworzenie podobnego, poświęconego ważnym postaciom polskiej emigracji. – Tych ludzi nie znałem, nie miałem do nich emocjonalnego stosunku, poza tym, że mój ojciec ciągle słuchał Wolnej Europy z racji swojej antykomunistycznej przeszłości. Wystawę 40 portretów zadedykowałem właśnie jemu.
Ta praca sprawiła, że został w Anglii na dłużej. Syn właśnie miał iść do przedszkola, zdecydowali więc z żoną, że zostają w Anglii. Wkrótce Mariusz zaczął odnosić sukcesy na brytyjskim rynku sztuki. Przypadkowe spotkanie w parku ze słynnym projektantem Kenem Garlandem i jego polską żoną Wandą, która po polsku powiedziała kilka zdań do jego syna, zaowocowało propozycją corocznych wystaw w prestiżowej lokalizacji w londyńskim Regent’s Parku, które odbywały się przez kilkanaście lat.

Muzyka i ogrody
W jego twórczości stale powraca temat muzyki – echo dzieciństwa, w którym dźwięki organów grane przez dziadka i ojca były codziennością. Ojciec, Jerzy Kałdowski, to postać niezwykła. Przed maturą w 1949 roku aresztowany i torturowany za działalność antykomunistyczną, spędził lata w stalinowskich więzieniach. Po powrocie do Chełmna stał się niestrudzonym animatorem kultury i historykiem, którego największym dziełem było doprowadzenie do powstania muzeum w miejskim ratuszu. To dziedzictwo pasji i konsekwencji jest dla Mariusza fundamentem. – W portrecie i w pejzażach zapisuję emocje. Coś, co mnie budzi najpierw, a potem to chcę zapisać – mówi o swojej sztuce.
I przytacza niezwykłą rodzinną historię. – To scena, jak z amerykańskiego filmu. Gdy mojego ojca zwolnili z obozu w Piechcinie w 1955 roku, była wigilia. Wrócił do Chełmna, podchodzi fary, bo rodzice mieszkali w pobliżu, i słyszy, jak mój dziadek gra. Od razu rozpoznał utwór. Była to kompozycja „Msza piechcińska”, którą mój ojciec, jako więzień, skomponował w obozie, a potem przekazał potajemnie swojemu ojcu nuty zapisane na grzebieniu. A teraz ojciec wraca i słyszy te tęskne dźwięki na organach. Ileż jest emocji w tej scenie!
Grzebień z zapisem nutowym znajduje się w muzeum w Chełmnie, które stworzył jego ojciec.
Dwa talenty, jedna harmonia
– Po pół godzinie rozmowy z Kasią już wiedziałem, że to jest ta osoba – wyznaje Mariusz i dodaje, że oboje byli już po rozwodach. Ich spotkanie było jak znalezienie brakującego elementu. Dla Katarzyny stało się powrotem do porzuconej pasji, dla Mariusza – początkiem nowego, pełnego harmonii etapu w życiu.
Dzisiaj, po powrocie do Polski, stworzyli swoje miejsce na ziemi. Szukali miejsca wśród natury. Ich dom w Ornecie na Warmii, to rodzaj galerii, gdzie nowe prace czekają na wernisaże, a te ulubione tworzą niepowtarzalny klimat. W pracowni często malują razem.
– Słuchamy wtedy muzyki, głównie klasycznej, albo radia BBC, żeby nie wchodzić w polską politykę – śmieją się. Czy jest między nimi artystyczna rywalizacja? – Czasami widzę podobieństwo w pracach – mówi Katarzyna. – Wtedy śmieję się i mówię, że Mariusz mnie naśladuje.

Życie w zgodzie z naturą
Dlaczego wybrali Ornetę? Zależało im na przestrzeni, chcieli mieć dom z ogrodem, mieszkać na terenach, gdzie natura nie jest duszona przemysłem, bo zachwyca ich warmińska przyroda. Stąd mają blisko do Sopotu, do Lidzbarka, gdzie są zapraszani na wystawy w Oranżerii Kultury i w Hotelu Krasicki. W ich wspólnym życiu i twórczości nie ma pośpiechu ani nerwowości. Jest za to poranna kawa w ulubionym zakątku ogrodu, wycieczka rowerowa, która staje się inspiracją do nowego obrazu – bo nawet liść może być niezwykły; wizyta w restauracji. – Lubimy w podróżach pójść w jakieś klimatyczne miejsca, wejść do kafejki, przejść się fajną uliczką – opowiada Mariusz. – Patrząc, jak to jest skąpane w słońcu, od razu człowiek ma w głowie: o, to trzeba namalować. Inspiruje nas warmińska przyroda. Jako dziecko spędzałem każde wakacje na Mazurach, a więc bardzo blisko stąd. Lubimy Klekotki, Kadyny, jezioro Ukiel w Olsztynie.
Mariusz namalował kiedyś cykl obrazów „Ogrody jak ludzie”, wydał też album pod takim tytułem, bo – według niego – istnieje nierozerwalny związek między naturą a człowiekiem. – Angielski filozof Francis Bacon uważał ogród za pomniejszoną naturę, coś w tym jest.

Na nic nie jest za późno
Przeszli w życiu wiele – emigrację, budowanie kariery od zera, życiowe zakręty. Teraz, jak sami mówią, są w momencie spełnienia. – Najbardziej cieszę się z tego, że za kilka lat, gdy oboje będziemy już na emeryturze, będziemy mogli malować już tylko to, co naprawdę chcemy, bez zastanawiania się nad rynkiem czy klientem – mówi Mariusz.
Patrząc na nich, na ich dom na Warmii pełen sztuki i wzajemnego szacunku, trudno oprzeć się wrażeniu, że największym, wspólnym dziełem jest ich własne życie – malowane na jednym płótnie, dwoma pędzlami, w harmonii. To opowieść o tym, że na prawdziwą pasję i prawdziwą miłość nigdy nie jest za późno.