W Orne­cie, wśród śre­dnio­wiecz­nych murów, ożył kie­dyś szkie­let zamu­ro­wa­ne­go grzesz­ni­ka, rzu­ca­jąc wyzwa­nie odważ­nej karcz­mar­ce. Czy to klą­twa, czy spra­wie­dli­wość zza gro­bu?

Orne­ta to uro­kli­we mia­stecz­ko w zachod­niej War­mii. Gotyc­ki kościół św. Jana Chrzci­cie­la góru­je nad bru­ko­wa­ny­mi ulicz­ka­mi. W mia­stecz­ku wciąż żyją daw­ne histo­rie. Jed­ną z nich jest legen­da o kościo­tru­pie. Histo­ria ta sta­ła się czę­ścią lokal­ne­go folk­lo­ru, któ­ry prze­trwał do dziś.

Szkielet żyje, patrzy, czeka

Daw­no temu w Orne­cie żył zakon­nik o mrocz­nej repu­ta­cji. Wyso­ki, postaw­ny, z twa­rzą jak z ryci­ny. Nosił sza­ty Krzy­ża­ków, lecz jego dusza była dale­ka od świę­to­ści. Kochał wino, hulan­ki i łama­nie przy­siąg. Naj­gor­sze? Skrzyw­dził sza­no­wa­ną w oko­li­cy zakon­ni­cę. Tego grze­chu nigdy mu nie wyba­czo­no.

Kara przy­szła szyb­ko. Zamu­ro­wa­no go żyw­cem w kościel­nej wie­ży. Dłu­go konał w ciem­no­ści, aż pozo­stał po nim jedy­nie szkie­let. Potęż­ny, opar­ty o okno, z ręka­mi zwi­sa­ją­cy­mi na zewnątrz – jak­by wciąż bła­gał o litość. Od tam­tej pory w Orne­cie szep­ta­no o „kościo­tru­pie z wie­ży”.

W Orne­cie lęk przed nim był wszech­obec­ny. Dzie­ciom szep­ta­no groź­nie: „Bądź grzecz­ny, bo kościo­trup cię zabie­rze!” Nawet ryce­rze, popi­ja­jąc piwo w karcz­mach, uni­ka­li kościo­ła po zmro­ku.

Uli­ca Kościel­na nocą świe­ci­ła pust­ka­mi. Tyl­ko wiatr prze­my­kał mię­dzy kamie­ni­ca­mi, nio­sąc szep­ty tych, któ­rzy widzie­li za dużo. Przy sto­łach krą­ży­ły mrocz­ne plot­ki – szkie­let żyje, patrzy, cze­ka.

Kościół św. Jana Chrzci­cie­la w Orne­cie, fot. Magkrys/Wikipedia

„Złoto dla tego, kto go przyniesie!”

Pew­ne­go wie­czo­ru w karcz­mie zapach­nia­ło mio­dem i pie­czo­nym chle­bem. Goście, roz­grza­ni trun­ka­mi, spie­ra­li się o kościo­tru­pa. „To baj­ka!” – śmia­li się jed­ni, wzno­sząc gli­nia­ne kufle. „To klą­twa!” – szep­ta­li dru­dzy, roz­glą­da­jąc się ner­wo­wo. Padł zakład: „Zło­to dla tego, kto go przy­nie­sie!”.

Zgło­si­ła się karcz­mar­ka. Mło­da, ener­gicz­na, z bły­skiem w oku. Uwiel­bia­ła tań­ce, żar­ty i plot­ki z gość­mi. „Daj­cie mi chwi­lę!” – rzu­ci­ła, zawią­zu­jąc far­tuch cia­śniej. Wyszła w noc. W karcz­mie wszy­scy zamil­kli. Sły­chać było tyl­ko trzask ognia.

Dziew­czy­na wró­ci­ła szyb­ciej, niż się spo­dzie­wa­no. Na ramie­niu dźwi­ga­ła kościo­tru­pa. Rzu­ci­ła szkie­let na stół, tuż obok dzba­na z piwem. Uśmiech­nę­ła się szel­mow­sko, ocie­ra­jąc dło­nie o spód­ni­cę. Goście zanie­mó­wi­li. Kufle zawi­sły w powie­trzu. Karcz­ma, jesz­cze przed chwi­lą peł­na śmie­chu i brzę­ku szkła, nagle uci­chła, jak­by ktoś wstrzy­mał oddech.

Żądanie zza grobu

„Zanieś go z powro­tem!” – bła­ga­li goście, ofe­ru­jąc podwój­ną zapła­tę. Karcz­mar­ka wzru­szy­ła ramio­na­mi. Chwy­ci­ła szkie­let jak worek mąki i ruszy­ła do wie­ży. Nie bała się – nie takich rze­czy doświad­czy­ła, pra­cu­jąc w karcz­mie peł­nej pija­nych ryce­rzy i waga­bun­dów. Zna­ła ludz­kie stra­chy. A kościo­trup? Cóż, wyglą­dał tyl­ko jak zwy­kła kupa sta­rych kości. Posta­wi­ła go przy oknie. Otrze­pa­ła ręce i odwró­ci­ła się na pię­cie. Chcia­ła wró­cić do cie­pła karcz­my, do śmie­chów, kufli peł­nych piwa, zapa­chu pie­czo­ne­go mię­sa…

Ale wte­dy się zaczę­ło. Zanim zdą­ży­ła zro­bić krok, coś zim­ne­go zaci­snę­ło się na jej nad­garst­ku. Były to kości­ste pal­ce. Ser­ce pode­szło jej do gar­dła. „Zbez­cze­ści­łaś mnie” – wychry­piał głos, któ­re­go nie powin­no tu być. Niski, chro­po­wa­ty, jak­by wypo­wia­da­ny przez wiatr prze­cią­ga­ją­cy po gro­bow­cu: „Teraz mi pomóż… albo zgi­niesz.”

Nogi jej zmię­kły, ale nie krzyk­nę­ła. W karcz­mie nauczy­ła się, że strach tyl­ko napę­dza demo­ny. „Cze­go chcesz?” – wykrztu­si­ła. Kościo­trup prze­chy­lił czasz­kę. Z pustych oczo­do­łów biło czymś wię­cej niż ciem­no­ścią. „Idź do kościo­ła” – roz­ka­zał kościo­trup. – „Znajdź zakon­ni­cę. Poproś o prze­ba­cze­nie dla mnie.”

Karcz­mar­ka cof­nę­ła się: „Ale jak mam wejść? Prze­cież nocą kościół jest zamknię­ty.” Kościo­trup puścił jej rękę. Kości zagrze­cho­ta­ły, gdy uniósł dłoń i wska­zał pal­cem na mia­sto: „Drzwi są otwar­te.”

Fryz na ścia­nie kościo­ła św. Jana Chrzci­cie­la w Orne­cie, fot. teedbar/Wikipedia

„W imię pięciu ran Chrystusa”

Dziew­czy­na pobie­gła, ser­ce wali­ło jej w pier­si. Noc była cięż­ka i chłod­na. Kościół pach­niał woskiem i sta­rym drew­nem, a w powie­trzu uno­sił się zapach kadzi­deł. W środ­ku pano­wał pół­mrok. Przy ołta­rzu klę­cza­ła zakon­ni­ca. Cicho szlo­cha­ła, jak­by modli­twa była jej jedy­nym towa­rzy­szem.

„Kościo­trup pro­si o prze­ba­cze­nie” – szep­nę­ła karcz­mar­ka, głos jej drżał. W odpo­wie­dzi pano­wa­ła mar­twa cisza. Jak­by cała świą­ty­nia zatrzy­ma­ła się w cza­sie. W koń­cu zakon­ni­ca pod­nio­sła gło­wę. W jej oczach było coś, cze­go nie dało się opi­sać – coś, co przy­po­mnia­ło karcz­mar­ce o ciem­nych zaka­mar­kach jej duszy.

„Nigdy mu nie wyba­czę” – odpo­wie­dzia­ła zakon­ni­ca. Karcz­mar­ka cof­nę­ła się, ser­ce w pier­si wciąż biło. Cięż­kim kro­kiem wró­ci­ła do wie­ży. Powtó­rzy­ła sło­wa zakon­ni­cy, a kościo­trup tyl­ko ski­nął gło­wą. Nie był zado­wo­lo­ny. Zno­wu kazał jej iść do kościo­ła. I tak zro­bi­ła – raz po raz, przez całą noc, wra­ca­ła i ponow­nie pro­si­ła. Za każ­dym razem zakon­ni­ca mil­cza­ła dłu­żej. W koń­cu kościo­trup pora­dził dziew­czy­nie: „Proś sio­strę, by mi winy moje prze­ba­czy­ła w imię pię­ciu ran Chry­stu­sa”.

Karcz­mar­ka znów zawró­ci­ła w stro­nę kościo­ła. Tym razem szyb­ciej, bo czu­ła, że czas już się koń­czy. Zaraz będzie świ­tać. Znów zna­la­zła się przed ołta­rzem, a zakon­ni­ca wciąż klę­cza­ła, ale teraz jej głos brzmiał jak­by z inne­go świa­ta: „Prze­ba­czam” – powie­dzia­ła.

A potem, jak­by na roz­kaz, znik­nę­ła. Jej postać roz­pły­nę­ła się w powie­trzu, zosta­wia­jąc po sobie jedy­nie echo słów.

Zamknęła się w domu

Karcz­mar­ka pobie­gła jak naj­szyb­ciej do kościo­tru­pa. „Dzię­ku­ję” – usły­sza­ła. — „Roz­ma­wia­łaś z umar­łą. Two­je życie? Hulan­ki, grze­chy, kar­czem­ne swa­wo­le… Popraw się, bo za trzy tygo­dnie umrzesz.” I też znik­nął. Nagle, bez śla­du, zosta­wia­jąc po sobie tyl­ko ciszę.

Wie­ża opu­sto­sza­ła. Karcz­mar­ka sta­ła w miej­scu, czu­jąc zim­ny dreszcz na ple­cach. Pust­ka, któ­ra po nim pozo­sta­ła, była trud­niej­sza do znie­sie­nia niż jakie­kol­wiek sło­wa.

Nie wró­ci­ła już do karcz­my. Zre­zy­gno­wa­ła z tań­ców, z żar­tów, z zaba­wy. Zamknę­ła się w domu, w ciem­nych kątach, gdzie nie docie­rał blask słoń­ca. Każ­dą chwi­lę spę­dza­ła przy świe­cach, modląc się, pro­sząc o litość i prze­ba­cze­nie za swo­je grze­chy. Nie jadła, nie spa­ła. Z każ­dym dniem, z każ­dym ściem­nia­ją­cym się wie­czo­rem czu­ła, jak życie wymy­ka się jej z rąk. Zaj­rzaw­szy śmier­ci w oczy, poczu­ła, że musi żyć ina­czej.

Trzy tygo­dnie póź­niej ode­szła. Nie było już tań­ców, nie było już żar­tów. Znik­nę­ła, jak­by nigdy jej nie było. Sło­wa kościo­tru­pa się ziści­ły.

Jed­nak w war­miń­skich karcz­mach, przy mio­dzie i chle­bie, wciąż ludzie szep­czą o szkie­le­cie, któ­ry ożył. Nie zapo­mi­na­ją też o odważ­nej karcz­mar­ce, któ­ra zmie­rzy­ła się z legen­dą. Kto wie, być może i ona gdzieś cze­ka na jakie­goś śmiał­ka?