II wojna światowa zmieniła Warmię w pustynię gruzów, a Mazury w „obraz nędzy i rozpaczy”. Gdy opadł bitewny kurz, trzeba było budować wszystko od zera: miasta, drogi, mosty, codzienne życie. Tak zaczynała się Polska na Warmii i Mazurach.
Rozpoczęta 13 stycznia 1945 roku operacja wschodniopruska Armii Czerwonej bezpowrotnie zmiotła z powierzchni ziemi wiele budynków – wspaniałych pałaców, urokliwych kamieniczek, kościołów i zamków. Wywołana 1 września 1939 roku przez III Rzeszę wojna zebrała okrutne żniwo, a Prusy Wschodnie, będące jedną z kolebek zjednoczonych Niemiec, przeszły do historii.
Polityczny tort
Na mocy decyzji Wielkiej Trójki – Winstona Churchilla, premiera Wielkiej Brytanii, Józefa Stalina, przywódcy ZSRR, i Franklina D. Roosevelta, prezydenta USA – prowincja ta miała zostać podzielona pomiędzy Polskę a ZSRR. Marzący o „kusoku ziemli giermańskiej” Stalin dostał to, co najcenniejsze – niezamarzający port w Królewcu oraz północną część dawnej niemieckiej prowincji. Polsce przypadło południe – z Warmią, Mazurami i większą częścią Barcji. Centrum administracyjne i gospodarcze powstałego wówczas Okręgu Mazurskiego, późniejszego województwa, ulokowano w Olsztynie, przed wojną spokojnym mieście o statusie powiatowym. Ręce wielkich tego świata swobodnie kreśliły podziały na mapie Europy, a zniszczony region trzeba było przecież odbudować.

Lukę trzeba było wypełnić
Exodus, czyli masowe wyjście, opuszczenie, wyjazd z jakiegoś miejsca, miasta, regionu. To słowo doskonale opisuje krajobraz polskich już latem 1945 roku i wczesną wiosną 1946 roku Warmii i Mazur. W położonej na skraju państwa niemieckiego prowincji z blisko 2,3 miliona ludzi zostało zaledwie 400 tysięcy tych, którzy nie zdążyli bądź nie chcieli opuszczać rodzinnych stron przed niszczycielską ofensywą Armii Czerwonej. Wśród nich byli także rdzenni mieszkańcy – Warmiacy i Mazurzy, którzy teraz znaleźli się w zupełnie innej rzeczywistości.
Powstałą lukę trzeba było wypełnić. Na mocy kolejnych ustaleń politycznych bydlęce wagony wiozły przesiedleńców z Kresów Wschodnich – nowych mieszkańców tych ziem. Spontanicznie napływała też ludność z sąsiednich regionów – Mazowsza czy Podlasia. Często w poszukiwaniu lepszego życia, ze skromnym dobytkiem – rowerem, tobołkiem z ubraniami – „do Prus” ruszali także mieszkańcy Lubelszczyzny czy Świętokrzyskiego. W drugą stronę – na Zachód – podążali Niemcy oraz część rdzennej ludności.

„Wyjeżdżały nawet całe domy”
Zamienione w gruzy Braniewo, niemal zmiecione z powierzchni ziemi Pieniężno, które de facto utraciło na wiele lat status miasta, czy wreszcie Olsztyn – to tylko niektóre miasta na Warmii brutalnie doświadczone przez działania wojenne i niszczycielski szał Armii Czerwonej. Na Mazurach nie było lepiej – Giżycko, Węgorzewo czy Ostróda z urokliwych miasteczek zamieniły się w opustoszałe i przygnębiające miejsca. Obrazu „nędzy i rozpaczy” dopełniały bandy szabrowników, kradnące wszystko to, czego nie zabrali Sowieci – okna, drzwi, klamki, przedmioty codziennego użytku. Z Prus Wschodnich „…wyjeżdżały nawet całe domy”. Często działo się to za przyzwoleniem władz, zwłaszcza tych spod znaku czerwonej gwiazdy, wyłapujących kolejne łakome kąski dla siebie. Ci, którzy przyjechali, zabierając ze sobą skromny dobytek, musieli zaczynać niemal od zera, nie mając do dyspozycji podstawowych dóbr.

Fortepiany na drogach
Powoli jednak zaczynano podnosić Warmię i Mazury z ruin. Najbardziej działa na wyobraźnię odbudowa miast, obróconych w perzynę wspaniałych budowli, zastąpionych blokami, które stanowią teraz stały element centrów wielu miejscowości w regionie – chociażby Lidzbarka Warmińskiego czy Nidzicy. W wielu wypadkach zaczynano od mniej „efektownych” czynności – inwentaryzacji tego, co zostało po Niemcach, zabezpieczania i porządkowania zniszczonych obiektów.
Żeby móc poruszać się po regionie, trzeba było doprowadzić do stanu używalności drogi. Wiele z nich zostało wysadzonych w powietrze lub po prostu… zaoranych, zwłaszcza na północy, w okolicach Braniewa, Górowa Iławeckiego czy Kętrzyna. Priorytet stanowiło wytyczenie objazdów lub po prostu posprzątanie. Zniszczone pojazdy wojskowe, porozrzucany dobytek uciekającej ludności lub dobra zagrabione przez szabrowników, których nie dali rady unieść – to wszystko skutecznie blokowało przejazd. Robotnikom drogowym zdarzało się usuwać chociażby… fortepiany.

Równolegle do tych czynności ustawiono kilkanaście tysięcy… znaków drogowych. Polskie nazwy miast, nowe kilometrówki, czyli oznaczenia pokazujące odległości pomiędzy poszczególnymi punktami, to dziś oczywisty element krajobrazu – wtedy kompletna nowość, wymagająca niemal mrówczej pracy.
Rzeczywistość z reguły nigdy nie jest usłana różami, a w czasie, kiedy dopiero co opadł kurz pól bitewnych, w szczególności. Drogowcy operowali na terenie jeszcze kilka lub kilkanaście miesięcy wcześniej będącym areną działań wojennych. Co jakiś czas wybuchały miny, a ludzie wykonujący tę ciężką pracę ginęli lub zostawali kalekami.
Wróćmy na jeziora (?)
By w pełni korzystać z bogactwa jezior, ale też sprawnie się poruszać, zwłaszcza po Mazurach, trzeba było odbudować mosty. Za przykład mogą tu posłużyć chociażby leżące w sercu krainy Wielkich Jezior Mazurskich Mikołajki. Istniejący od 1912 roku żelbetowy most na styku jezior Tałty i Mikołajskie w 1945 roku został całkowicie zniszczony. Drogowcy podjęli decyzję, że nowy most powstanie w innym miejscu, bliżej kościoła ewangelickiego. Już w 1946 roku oddano do użytku most półstały, który znacznie usprawnił komunikację na obszarze krainy Wielkich Jezior. Przyspieszyło to transport i pobudziło ruch turystyczny, bowiem przez pierwszy rok po wojnie w tym miejscu przedostać się na drugą stronę można było jedynie promem. Dla turystów – świetna opcja, na co dzień – niekoniecznie. Ogromnym wysiłkiem drogowców w latach 1947–1948 na terenie całego ówczesnego województwa olsztyńskiego odbudowano 26 mostów o różnej konstrukcji. Niebywałe osiągnięcie, biorąc pod uwagę skalę zniszczeń.

Szlakiem Orłowicza i innych
Słowo „turystyka” odmienia się dziś na Warmii i Mazurach przez wszystkie przypadki. Jedna z głównych gałęzi gospodarki regionu, wspaniałe narzędzie promocji, jedno z pierwszych skojarzeń z naszym regionem ze strony randomowego mieszkańca Polski. Ale przecież od czegoś trzeba było zacząć.
A zaczęło się w 1949 roku od jednoczesnego otwarcia 16 schronisk dla turystów pod egidą Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego – poprzednika PTTK‑u, od publikacji wielu artykułów w prasie, czasopismach branżowych i różnych folderach, poświęconych prezentacji walorów turystycznych pięknej, aczkolwiek zniszczonej krainy.

I tutaj na arenę dziejów wkracza inżynier Aleksander Zubelewicz, szef wojewódzkich drogowców, wiceprezes olsztyńskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego, koordynujący te wszystkie działania. Nie zasypiając gruszek w popiele, nie tylko apelował o rozwój infrastruktury turystycznej Warmii i Mazur, ale sam, na bazie „Ilustrowanego przewodnika po Mazurach Pruskich i Warmii” Mieczysława Orłowicza, stworzył opracowanie „Szlaki turystyczne województwa olsztyńskiego”, stanowiące formę skondensowanego przewodnika turystycznego.
I tak historia zatacza pewne koło. Spędzając wakacje na Warmii i Mazurach, przeprawiając się przez jeziora i obserwując architekturę, warto pamiętać o początkach. Bo ci, którzy tutaj „zaczynali Polskę”, startowali niemal od zera.