Wszystko zaczęło się niemal jak w bajce: Beata z warmińskich lasów, on z mazowieckiego bloku. Połączyła ich miłość, harcerstwo i marzenie o życiu blisko natury. Porzucili miasto i odnaleźli swoje miejsce na ziemi – zapomniane siedlisko w Kierwinach, które zmienili w dom pełen spokoju, smaków i historii.
Beata i Waldemar Seferyńscy ponad dwadzieścia lat temu postanowili zbudować swoje życie na nowo. Wybrali punkt z dala od głównych dróg, w miejscu, którego nazwa niesie w sobie echo dawnych czasów — Ostrów Kierwiński. To opowieść o ucieczce z korporacyjnego pędu, o odwadze, by marzenia przekuć w rzeczywistość, i o miłości, która potrafi naprawić każde zepsute radio i każdy naderwany dach.
Powrót do korzeni
– Ostrów Kierwiński to nie jest nasz wymysł – zaczyna Waldemar Seferyński, trzymając w rękach starą, przedwojenną mapę. – To dawna nazwa tego miejsca. Po niemiecku brzmiała Kerwienenwerder. Myśmy ją tylko przetłumaczyli.
Miejsce na Warmii – kilka kilometrów za Lidzbarkiem Warmińskim – które wybrali, to wyspa na dawnym Jeziorze Kierwińskim. Po jeziorze nie ma śladu, ale historia zaklęta w tych nazwach jest niemal namacalna. Waldemar, pasjonat lokalnych dziejów, snuje opowieść o pogańskich plemionach, które przemierzały te tereny. – Na tej górce palono ogniska sygnalizacyjne. Kiedy Jadźwingowie czy Litwini szli napaść na gród Lecbark, wtedy jeszcze pruski, strażnicy dawali znać ogniem: uwaga, nadchodzą! Dziś górka stała się punktem widokowym.

Znalezienie ukrytego zakątka nie było dziełem przypadku, ale zakończeniem dwuletnich, żmudnych poszukiwań.
– Kiedy zdecydowaliśmy się rzucić Warszawę i przenieść się w „zielone”, przez dwa lata jeździliśmy po całej północnej Polsce. Od Suwalszczyzny aż po Darłówko – wspomina Beata Seferyńska. – Ale serce ciągnęło nas tutaj, na Warmię, bo kiedyś mieszkałam w Purdzie Leśnej, i to było nasze marzenie, by tu się osiedlić.
Początkowo myśleli o domu nad jeziorem, ale finanse na to nie pozwalały. Dziś, z perspektywy czasu, widzą w tym atut. – Teraz nad jeziorami jest bardzo głośno, imprezy do rana. A ludzie, którzy szukają ciszy i spokoju, przyjeżdżają do nas. Jedzą śniadanie, jadą na cały dzień nad jezioro, a wieczorem wracają na obiadokolację. Dla dzieci też jest bezpieczniej, rodzice nie muszą mieć oczu dookoła głowy – tłumaczy Beata. Do najbliższego jeziora, Symsar, jest stąd zaledwie cztery kilometry rowerem przez las.
Z majątku w ruinę i z powrotem
Oboje mówią ze śmiechem, że pierwsze spojrzenie na siedlisko wymagało nie lada wyobraźni, by dostrzec w nim potencjał. I rzeczywiście, przechadzając się po bujnym, pełnym kwiatów i starych drzew ogrodzie, trudno uwierzyć, że kiedyś było tu pustkowie. Na ścianie w domu wisi pamiątka – haftowany przez Anię, mamę Beaty, obraz, przedstawiający siedlisko w dniu, gdy je kupili. – Mama zrobiła zdjęcie, przerobiliśmy je na wzór do haftu, haftowała płótno wiele miesięcy i podarowała nam w 30 rocznicę ślubu – mówi Beata. – Widać tam tylko dwa stare dęby z przodu i park z tyłu. Reszta to puste pole. Wszystko to, co rośnie, te setki krzewów i drzew, to nasze nasadzenia.
Stanęli wtedy na podmurówce spalonej stodoły i spojrzeli na budynki. Dom był ruiną, a charakterystyczna wieżyczka, którą wzięli za kapliczkę, stała się ich symbolem. – Powiedzieliśmy wtedy: „Boże, kapliczka!” Cokolwiek by to nie było, krzyżyk, półksiężyc, bierzemy to. Teraz tak nazywają mieszczącą się tam świetlicę, a goście pytają: jak to mamy iść do kaplicy? – śmieje się Waldemar.
W rzeczywistości w budynku zwieńczonym wieżyczką niemiecki weterynarz miał swój gabinet, a w drugiej części mieściła się wędzarnia. – Przed wojną na górze był dzwon – dodaje Waldemar. – Bauer, który tu mieszkał, wzywał jego dźwiękiem pracowników z pól na posiłki. Dzwon, niestety, nie przetrwał, został przetopiony pewnie na jakąś armatę. My wstawiliśmy tam lampę i mamy latarnię, która wskazuje drogę do nas. Mieliśmy też inny sposób, by pomóc gościom trafić do nas. Gdy nie było GPS-ów, malowaliśmy drzewa przy drodze farbą. Jedynka, dwójka, trójka… Przy jedynce trzeba było hamować i skręcać w naszą drogę. A latarnia była widoczna z daleka, jak prawdziwa latarnia morska. Śmiejemy się, że to jedyna latarnia morska na Warmii.

Budynki gospodarcze były w opłakanym stanie, stodoła nie miała dachu. Dom, choć zrujnowany, nadawał się do zamieszkania. – Taki był nasz cel: znaleźć siedlisko, w którym da się od razu zamieszkać i powoli je remontować. Ale na pewno nie dało się tu wpuścić gości – wspomina Beata.
Ogrzewanie zapewniały jedynie piec kaflowy i kuchnia. Woda, czerpana ze studni, w suche lato ledwie docierała do pompy. – Zaś zimą jak osiągaliśmy w domu 10 stopni, to była Majorka. Jak jest trzynaście, to już w ogóle luksus – śmieją się.
Mimo tych spartańskich warunków, nigdy nie żałowali swojej decyzji. – Gdyby ktoś próbował nas stąd zabrać, zaparlibyśmy się o te przedwojenne framugi i nie dalibyśmy się ruszyć. Nawet przez sekundę nie pomyśleliśmy, że to nas przerosło. Byliśmy strasznie zmęczeni, ale szczęśliwi – mówią niemal jednym głosem.
Sąsiedzi mieli więcej obaw. Z okien patrzyli, czy u Seferyńskich wciąż pali się światło, czy może „warszawiaki” już uciekły. Z czasem jednak stali się „swoi”. Humorystycznym symbolem tej aklimatyzacji stała się historia, gdy Beata kiedyś pojechała kupić prosiaki do pobliskiego gospodarza. – Podjechałam i mówię, że chcielibyśmy kupić świnki, bo mieszkamy w pobliskim siedlisku. A gospodyni stanęła i krzyczy do męża: Józek, Józek! Pani z majątku przyjechała po prosiaki!
Okazało się, że przed wojną był to jeden z najpiękniejszych i najlepiej prosperujących folwarków w okolicy. Dzierżawiła go niemiecka rodzina Greifów. Mieli nawet wodociąg doprowadzony do budynków gospodarczych dla zwierząt. Po latach Seferyńscy, remontując oborę, odkryli pod betonową posadzką piękną granitową kostkę, która dziś zdobi obejście. Znaleźli też inne „skarby”: misternie zdobioną miedzianą misę, stare modlitewniki czy fragmenty mebli, które świadczą o dawnej świetności tego miejsca.
Przed laty odwiedził ich syn dawnych gospodarzy, Peter Greif, który wyjechał jako młodzieniec z rodzicami w 1943 roku do Niemiec. Wysyłał do nich kartki, teraz przestały przychodzić, może Peter odszedł…
Gdy radio się psuje, trzeba je naprawić
Ta niezwykła przemiana miejsca nie byłaby możliwa bez fundamentu, na którym Beata i Waldemar zbudowali nie tylko dom, ale całe swoje życie. Są małżeństwem od prawie 41 lat. Poznali się jako nastolatkowie w harcerstwie. – Musiałem prosić sąd o zgodę na ślub w wieku 19 lat – wspomina Waldemar. – Sędzia pytała: pewnie pani jest w ciąży? A my na to: – Nie, po prostu się kochamy.
Ta miłość i partnerstwo były i są ich siłą napędową, zwłaszcza w trudnych chwilach. Zanim tu trafili, życie ich nie oszczędzało. Waldemar pracował w korporacji. – To się zdrowotnie kiepsko skończyło. Stres był niesamowity – mówi.
Beata prowadziła sklep wędkarsko-zoologiczny, który przestał być rentowny w dobie marketów. Decyzja o przeprowadzce była więc nie tylko spełnieniem marzeń, ale i aktem ratowania siebie.
– Jesteśmy z czasów, kiedy, jak psuło się radio, to się je naprawiało, a nie wyrzucało do kosza – mówi Beata. – Teraz kupuje się nowy model. Jak żona nie pasuje, to się bierze następną, zamiast próbować się dogadać.

Ta prosta filozofia pozwoliła im przetrwać najcięższe chwile i stworzyć miejsce, które jest odbiciem wspólnej pasji i pracy. – Wszystko, na co spojrzysz, jest twojej roboty, twojego nasadzenia. To daje ogromną satysfakcję – dodaje Waldemar.
Ich agroturystyka od początku miała być kameralna. Przede wszystkim dla seniorów. Cztery pokoje, cisza i domowa atmosfera. – Nigdy nie chcieliśmy mieć hotelu. Chcieliśmy, żeby było cichutko, fajnie. Ta autentyczność przyciąga gości z całego świata, od Japonii po Amerykę. Wielu z nich wraca co roku, stając się niemal częścią rodziny. Dziś przyjeżdżają osoby, które kiedyś przyjeżdżały jako dzieci ze swoimi rodzicami. Teraz przywożą swoje pociechy.
Mają kilka grubych ksiąg gości, pełnych ciepłych wpisów, rysunków i podziękowań. Wśród nich jest wpis od pewnego gościa, który okazał się być anonimowym recenzentem restauracji z Trójmiasta. Napisał, że gdyby mógł, przyznałby im najwyższe wyróżnienie.

Życie pełne dusz i zwierząt
Dom Seferyńskich to nie tylko mury i meble. Dużo do myślenia daje wiszący nad głównym wejściem duży harcerski krzyż. To miejsce tętniące życiem, historiami i z… duszami. – Sprowadził się tu z nami mój dziadek, powstaniec warszawski z Szarych Szeregów – mówi Beata. – Był z nami do końca. I został. Mieszka z nami nadal – opowiadają o tym bez cienia sensacji, z ciepłem i naturalnością. O wgniecionej kapie na łóżku w jego dawnym pokoju, o poczuciu, że dobre duchy przodków czuwają nad tym miejscem. – Nie jesteśmy nawiedzeni – śmieją się. – Ale wierzymy, że nasi bliscy zmarli są z nami. Zresztą, bać należy się żywych, nie umarłych.
Ich życie toczy się w rytmie pór roku. Latem dom jest pełen gości. Zimą, gdy zapada cisza, lepią pierogi i kartacze, robią wędliny. Praca na wsi nigdy się nie kończy, ale jest to praca, która daje sens. – Fizycznie jest na pewno ciężej niż w mieście, ale nigdy bym tego nie zamieniła. Odzyskaliśmy tu siebie – mówi Beata. – Mamy czas, żeby rano usiąść i we dwoje wypić kawę. Mamy czas dla siebie.

Biblioteka to serce domu
W największym pokoju półki od podłogi po sufit są pełne książek. Książki to ich wspólna pasja. W bibliotece są tomy z dedykacjami od zaprzyjaźnionych pisarzy, Kasi Enerlich, Małgorzaty Kalicińskiej, Marii Ulatowskiej i innych, są książki przywiezione przez gości i te kupowane przez nich. Jest też rękopis powieści Waldemara. Wena jednak opuściła go po wypadku w stodole. – Poezja, pisanie to coś było we mnie. Wstawałem w nocy i pisałem. Od czasu zdarzenia w stodole, niestety, to się skończyło – mówi z nutą żalu.
W bibliotece zgromadzili sporo książek o Koperniku. – Kopernik interesował mnie od podstawówki, od dzieciństwa zaczytywałem się w książkach o nim, nie wiedząc, że w przyszłości zamieszkam tak blisko jego miasta na Warmii – opowiada Waldemar, wyjmując „Kłos panny”, zapomnianą książkę Ludwika Hieronima Morstina o życiu, pracy i teorii heliocentrycznej astronoma, i pokazuje z humorem kolejną, z pieczątką więzienia w Inowrocławiu, kupioną na jakimś jarmarku, także komiksy – po które sięgają dzieci.
Beata swoją wenę odnajduje w kuchni i w ogrodzie. Jej przepisy rodzą się w ogrodzie. – Patrzysz, co akurat dojrzewa, i na bazie tego wymyślasz. Dziś jest ciasto z rabarbarem i konfitura z rabarbaru. A w sałatce były liście szpinaku, sałaty masłowej, musztardowca i buraka liściastego. Wszystko z ogródka.

Zapytani, czy czują się Warmiakami, odpowiadają bez wahania. Waldemar, chłopak z podwarszawskiego betonu, który przez przypadek w liceum trafił do klasy o profilu rolniczym, dziś czuje się człowiekiem lasu i wsi. Beata, która dzieciństwo spędziła w warmińskich lasach, czuje, że po latach tułaczki po prostu wróciła do siebie.
Wszędzie towarzyszą im zwierzęta. Przywieziony przez kogoś olbrzym Kuzja z Żytomierza, suczka Foxi i koty. Mają też kozy, kucyka, osiołka…
Stojąc pośród kwitnących piwonii, łubinów, różaneczników, drzew, sadzonych przez panią Beatę i jej mamę, patrząc na dom, który wyrósł z ruiny dzięki wspólnej pracy i miłości, trudno nie poczuć magii tego miejsca. To historia o tym, że można odnaleźć swoje miejsce na ziemi, nawet jeśli jest ono ukryte na końcu polnej drogi. Na ich wizytówce widnieje niewielki napis. To kwintesencja ich życia i motto tego miejsca. Cztery słowa, które mówią wszystko: „Tutaj naprawdę jest spokój”.
Zajrzyj tu: ostrowkierwinski.pl
Małgorzata Kalicińska
Dawniej jeździło się na letnisko do dziadków, do stryjenki Heli, do ciotek. Przywoziło się mnóstwo wspomnień, zdjęć, które dzisiaj w cudnej sepii pokazują owe ciotki w dziwnych sukienkach, dziadków starszych od węgla, stryjnę Helę z koszem jabłek. Na werandzie, czasem pod lipą, siedzą przodkowie, a ktoś, kto zna zaprzeszłe dzieje, opowiada, co się na tych wakacjach wydarzyło. (…) Czuć w nich rozgrzany zapach siana, a też wilgotne powietrze znad łąk, pełne komarów i grających w trawie świerszczy. (…) Czy to już zaginiony świat? Bajka podawana z ust do ust o sielskich wakacjach na wsi? Nie, odradza się ten świat w agroturystycznych gospodarstwach. U Beaty i Waldka taką właśnie atmosferę ofiarowuje zwykły dom, zwykła serdeczność, uśmiech i wszystko to, co jest dookoła – natura – hojna i bogata.
autorka cyklu książek „Nad rozlewiskiem”