W cieniu warmińskich lasów szybowały olbrzymie sterowce. Ich baza, ukryta pod kryptonimem „Ludendorf” w Dywitach, była jednym z najlepiej strzeżonych sekretów I wojny światowej. Co zostało po tych podniebnych gigantach?
Sterowce, te olbrzymie maszyny unoszące się w powietrzu, były kiedyś symbolem nowoczesności i luksusowych podróży. Na początku XX wieku stanowiły najszybszy i najbardziej komfortowy sposób podróżowania.
W latach 30. XX wieku sterowce, takie jak słynny niemiecki Hindenburg, były czymś w rodzaju latających hoteli. Miały przestronne salony wykończone mahoniem, skórą i masą perłową, kabiny sypialne, toalety z bieżącą wodą, a nawet palarnie cygar. W restauracji serwowano wykwintne dania: ryby, kawior i najlepsze wina.
Pasażerskie zeppeliny po prostu były synonimem luksusu. Loty nad miastami trwały kilka godzin i przyciągały tłumy, mimo że ceny biletów były bajońskie.
Luksus w przestworzach
Podróż sterowcem była znacznie wygodniejsza niż lot samolotem. Pasażerowie nie musieli znosić turbulencji, a widoki z panoramicznych okien były spektakularne. Sterowce szybko przewyższyły samoloty – miały większy zasięg, udźwig i możliwości.
I do tego imponujące rozmiary, które podnosiły prestiż. Hindenburg mierzył 245 metrów, czyli niemal tyle, co trzy Boeingi 747 ustawione jeden za drugim.

Animacja silnika parowego napędzającego sterowiec, fot. M. Giffard/L. Guiguet/Wikipedia
Wcześniej dowodził na Warmii
Historia zeppelinów zaczęła się wcześniej, za sprawą hrabiego Ferdynanda von Zeppelina. Jego pierwszy „latający cygar” wzbił się w powietrze 2 lipca 1900 roku nad Jeziorem Bodeńskim. Choć lot trwał tylko kilkanaście minut, zapoczątkował rewolucję. W 1909 roku Niemcy uruchomiły pierwszą linię lotniczą dla pasażerów i poczty, korzystającą z lotnisk w Baden-Baden, Frankfurcie nad Menem, Berlinie i innych miastach.
Ale opowieść o sterowcach nie ogranicza się jednak tylko do sukcesów. 6 maja 1937 roku, po trzydniowej podróży przez Atlantyk, Hindenburg spłonął podczas cumowania na lotnisku w Lakehurst w stanie New Jersey. Zginęło 13 pasażerów, 22 członków załogi oraz kapitan Ernst Lehmann, który odpowiadał za lądowania i starty statku.
Co ciekawe, jednym z miejsc, w których stacjonowały sterowce, były Dywity na Warmii. To tu Ernst Lehmann dowodził jednym z zeppelinów, zanim tragiczna historia Hindenburga wstrząsnęła światem.

Kluczowy element militarnej układanki
W Dywitach w 1914 roku otwarto wojskowe lotnisko dla zeppelinów. Rok wcześniej, w kwietniu 1913 roku władze Olsztyna, na zlecenie niemieckiej armii, kupiły od lokalnego gospodarza 111 hektarów ziemi. Teren, położony nieopodal wsi Dywity, nad północnym brzegiem rzeki Wadąg i blisko Łyny, wybrano z rozmysłem – idealny na tajną bazę.
Sercem kompleksu była gigantyczna hala: 35 metrów wysokości, 45 szerokości i niemal 200 długości. Wyposażono ją w torowiska i rozległe place manewrowe o średnicy 500 metrów, zapewniające sterowcom bezpieczne starty i lądowania. Architektura hali była majstersztykiem – drzwi na jej krańcach, skierowane na północny-zachód i południowy-wschód, pozwalały na sprawne operacje bez względu na wiatr czy deszcz. To jednak nie wszystko. Baza miała zaawansowane zaplecze: warsztaty z ciężarówkami naprawczymi, własne ujęcie wody, kanalizację, generatory prądu, magazyny części zamiennych i składy wodoru – gazu, który dawał sterowcom życie. Dywity pełniły rolę bazy pomocniczej dla głównego ośrodka w Królewcu, a w czasie I wojny światowej, pod kryptonimem „Ludendorf”, stały się kluczowym elementem militarnej układanki.
Wojenne tajemnice Dywit
W okolice Olsztyna sterowce sprowadziła wojna. Pierwsze plany budowy bazy pojawiły się w 1909 roku, gdy magistrat zaproponował Ministerstwu Wojny teren nad jeziorem Ukiel. Pomysł upadł, ale w 1912 roku, wraz z utworzeniem XX Korpusu Armijnego i rozbudową garnizonu, Olsztyn zyskał na znaczeniu. Rok później w Dywitach ruszyła budowa.
1 czerwca 1914 roku na warmińskim niebie zadebiutował prawdziwy gigant – sterowiec Z.IV, który swoim wyglądem przypominał latające cygaro. Mierzył 142 metry długości, a jego średnica sięgała niemal 15 metrów. W środku ten sterowiec skrywał aż 20 tysięcy metrów sześciennych wodoru, który unosił go w przestworza. Napęd? Trzy silniki spalinowe od Maybacha, każdy o mocy 170 koni mechanicznych, pozwalały rozpędzić się do 75 km/h. Zasięg? Imponujące 2700 km, a maksymalny pułap lotu to 1800 metrów.
Sterowce, takie jak słynny Z.IV, były wykorzystywane militarnie – głównie do lotów rozpoznawczych i bombardowań. Potrafiły przelecieć setki kilometrów i zrzucać bomby na miasta. Początkowo były trudne do zestrzelenia, bo latały wyżej niż ówczesne samoloty. Ale gdy pojawiły się lepsze myśliwce i działa przeciwlotnicze, sterowce stały się zbyt łatwym celem.

Trzy betonowe bloczki
Po wojnie los bazy się odwrócił. Dziś nie ma już śladu świetności tego miejsca. Ale to zagadka, która wciąż rozpala wyobraźnię miłośników historii.
- Mała tabliczka głosi: Lotnisko sterowców w Dywitach. I nic. I szlaban. A przy nim atrapa – a właściwie przekrój – budki wartowniczej. Kilkadziesiąt metrów leśnej ścieżki między wysokimi sosnami, po drodze kilka ciekawych tablic z historycznymi rysem miejsca i – placyk z ogrodzony czarnobiałymi barierkami. I co? I już? Nie, jeszcze trzy betonowe, omszałe bloczki z przytwierdzonymi na amen stalowymi okręgami. Do nich mocowano te podniebne żaglowce — czytamy w felietonie „Pana Samochodzika” na onet.pl. — Niezadługo trwała ta podniebna podolsztyńska przygoda. Po przegranej I wojnie światowej Niemcy – na mocy traktatu wersalskiego z 1919 roku – zostały zdemilitaryzowane. Hale pod Dywitami rozebrano, a materiał wywieziono – część do miasta, któremu przywrócono w polszczyźnie nazwę Królewiec, a część do Niemiec, do Darmstadt.
Przez długie lata mieszkańcy Dywit opowiadali o dziwnych dźwiękach, które słyszeli w nocy. Dobiegały z dawnego lądowiska. Wierzono, że to „duchy sterowców” wracają na swoje miejsce. Ale to raczej efekt wiatru i wyobraźni. Teren dawnej bazy jest dość otwarty, co sprzyja takim zjawiskom.
Jeszcze w latach 90. o tym lotnisku krążyły legendy. Tym bardziej, że leżało na terenach wojskowych, więc nie było do niego dostępu. Gdy wojsko opuściło teren, ruszyły prace wykopaliskowe. Odkryto więcej niż tylko betonowe punkty cumownicze. Znaleziono fragmenty lin używanych do stabilizowania sterowców na ziemi. Udało się też wydobyć różne metalowe elementy, jak haki, okucia czy części mocowań. Te znaleziska to rzadkie relikty technologii z początków XX wieku, kiedy sterowce były symbolem nowoczesności i militarnej potęgi.
Co sprawia, że to takie wyjątkowe? Po pierwsze, sterowce były delikatnymi maszynami – lekkie konstrukcje z aluminium i płótna, które rzadko zostawiały trwałe ślady. Większość wyposażenia bazy w Dywitach rozebrano po I wojnie światowej, więc to, co przetrwało, jest jak kapsuła czasu.
Odkrycia te dają namacalny dowód na to, jak funkcjonowała baza – nie tylko jako lądowisko, ale jako kompleks logistyczny. Dla archeologów i miłośników lotnictwa to prawdziwy skarb, bo takich pozostałości po infrastrukturze sterowców zachowało się w Europie niewiele. W Dywitach te elementy przypominają o epoce, gdy niebo wypełniały gigantyczne „statki powietrzne”.
We wrześniu 2012 roku otwarto ścieżkę historyczno-dydaktyczną. Ożywia tę historię sprzed ponad stu lat. Dla pasjonatów to niemal skok w czasie.
Ślad sterowców z Dywit można znaleźć też w Olsztynie. Na fasadzie Nowego Ratusza w Olsztynie, wybudowanego w 1915 roku, znajduje się płaskorzeźba sterowca. Symbolizuje żywioł powietrza i nawiązuje do epoki. Zaprojektowana przez Maxa Krause, jest pamiątką czasów świetności Prus Wschodnich i ciekawostką dla spacerowiczów.