W domu Kry­sty­ny Tar­nac­kiej w Lidz­bar­ku War­miń­skim czas pły­nie ina­czej. Rytm wyzna­cza­ją nie zega­ry, lecz powol­ny ruch igły prze­wle­ka­ją­cej zło­tą nić przez jedwab. Zdo­bi tą nicią war­miń­skie czep­ce.

Histo­ria Kry­sty­ny Tar­nac­kiej to opo­wieść o dro­dze z Wileńsz­czy­zny na War­mię, o bólu wyko­rze­nie­nia i sile, by zapu­ścić korze­nie na nowo. To histo­ria o tym, jak w cie­niu oso­bi­stych losów naro­dzi­ła się pasja, któ­ra oca­li­ła frag­ment giną­cej tra­dy­cji. Kry­sty­na Tar­nac­ka pamię­ta daw­ny świat, któ­re­go już nie ma, i potra­fi oca­lić zapo­mnia­ny świat. W swo­im domu two­rzy nie­zwy­kłe dzie­ła – war­miń­skie czep­ce.

Na pyta­nie, skąd jest, odpo­wia­da bez waha­nia: – Jestem stam­tąd i jestem stąd – mówi pani Kry­sty­na. „Stam­tąd” to Wileńsz­czy­zna. Kra­ina dzie­ciń­stwa, sadów ojca, psz­cze­lich uli i poczu­cia przy­na­leż­no­ści. „Stąd” to Lidz­bark War­miń­ski, do któ­re­go tra­fi­ła jako dwu­na­sto­let­nia dziew­czyn­ka, wio­ząc ze sobą bagaż wspo­mnień i nie­wy­po­wie­dzia­nych tęsk­not. Kry­sia i jej rodzi­ce prze­kro­czy­li gra­ni­cę rano w wigi­lię 1957 roku. Przy­je­cha­li do Pol­ski, wyma­rzo­nej, w któ­rej cze­ka­ło nowe, nie­zna­ne życie.

Pamięć o pierw­szym śnia­da­niu w ojczyź­nie jest wciąż żywa. Było to w punk­cie repa­tria­cyj­nym w Bia­łej Pod­la­skiej.

– Kie­dyś była buł­ka, któ­ra uśmie­cha­ła się do mnie, z masłem i z kieł­ba­są tak zwa­ną piw­ną, gru­by pla­ster na palec w środ­ku, i do tego kawa. Bia­ła kawa, osło­dzo­na. Pycha. Pró­bo­wa­łam zro­bić coś podob­ne­go. Po pierw­sze: takiej kieł­ba­sy nie ma, po dru­gie buł­ki nie są takie, a kawa – zupeł­nie nie taka!

Smak tam­te­go śnia­da­nia nie był jed­nak sma­kiem Pol­ski. Był po pro­stu zna­kiem cze­goś dobre­go, chwi­lą wytchnie­nia w nie­koń­czą­cej się podró­ży w nie­zna­ne, w bydlę­cym wago­nie z żeliw­ną „kozą” pośrod­ku, do któ­rej trze­ba było kraść węgiel z innych trans­por­tów, żeby nie zamar­z­nąć.

Kry­sty­na Tar­nac­ka – kobie­ta, któ­ra z oso­bi­stych losów stwo­rzy­ła opo­wieść o tra­dy­cji i prze­trwa­niu, fot. Beata Bro­kow­ska

Ich dro­ga do Pol­ski trwa­ła wie­le lat. Wyje­cha­li póź­no, kil­ka lat po innych Pola­kach. Więk­szość trans­por­tów repa­tria­cyj­nych ode­szła w 1946 roku. Rodzi­ce mie­li już wte­dy spa­ko­wa­ny pod­ręcz­ny doby­tek i doku­men­ty. Ale jak zosta­wić zie­mię, inwen­tarz, pasie­kę, cały doro­bek życia? No prze­cież wszyst­kich krów nie wezmą, psz­czół nie wezmą. Ojciec Bro­ni­sław Kisiel był zapa­lo­nym psz­cze­la­rzem. Żal było drzew w sadzie. Jakoś będzie, damy radę. No i zosta­li.

Zosta­li aż do 1949 roku. Dra­ma­tycz­na decy­zja o uciecz­ce zapa­dła w jed­ną mar­co­wą noc. Ojciec dostał cynk „Po Kisie­la jadą!” – to ozna­cza­ło jed­no: Sybe­ria. Nie było cza­su na myśle­nie.

– Ojciec zawi­nął mnie w kożuch. Zaprzągł mło­dą klacz o imie­niu Sar­na, tro­szecz­kę obe­zna­ną z tymi bagna­mi, któ­re nas ura­to­wa­ły. Do sań, i cho­du. A, była jesz­cze szyn­ka i boche­nek chle­ba. I z tego wszyst­kie­go pamię­tam tyl­ko, że chlu­po­ta­ła woda, że było ciem­no, że ojciec szedł obok sań, pro­wa­dził Sar­nę, a Sar­na macha­ła ogo­nem – pani Kry­sty­na wspo­mi­na dra­ma­tycz­ną uciecz­kę.

Ura­to­wa­ło ich zdra­dli­we bagno, przez któ­re przejść mogli tyl­ko ci, co zna­li tajem­ne ścież­ki. Tam, w ukry­ciu u sta­ro­wier­ców, któ­rzy ich prze­cho­wa­li, spę­dzi­li rok. Szyn­ka i chleb daw­no się skoń­czy­ły. Zaczę­ło się życie tuła­cze, jed­nak zanim losy dopro­wa­dzi­ły ich do pocią­gu jadą­ce­go na „zie­mie odzy­ska­ne”, minę­ło kil­ka lat. Wkrót­ce Rosja­nie zesła­li ojca na Ural.

– My z mamą miesz­ka­ły­śmy wte­dy na Bia­ło­ru­si, w Łyn­tu­pach. Gdy tato wró­cił, powie­dział „Zbie­ra­my kopiej­ki i w dro­gę do Pol­ski”.

Mit prysł w Lidzbarku

W Lidz­bar­ku War­miń­skim, do któ­re­go przy­je­cha­li na Trzech Kró­li 1958 roku, cze­ka­ło ich roz­cza­ro­wa­nie. Pani Kry­sty­na pyta mnie: – Czy­ta­ła pani „Przed­wio­śnie?” Mój ojciec jechał do Pol­ski, my też jecha­li­śmy do Pol­ski, do tego mitu pol­skie­go, jak u Żerom­skie­go”.

Mit prysł, gdy oka­za­ło się, że nie mają gdzie miesz­kać. Zna­jo­mi ojca, któ­rzy ich zapro­si­li, zaofe­ro­wa­li klit­kę na pod­da­szu, „ze szpa­ra­mi, któ­re się poza­ty­ka”. Szyb­ko wyszło na jaw, że kwit­nie han­del miesz­ka­nia­mi, a repa­trian­ci są postrze­ga­ni jako źró­dło zarob­ku. – Pierw­sze sło­wa, któ­re pamię­tam? „A czer­wień­ców, ile przy­wieź­li­ście?”. A my nic. No jak to? No nic, prze­cież jeste­śmy goli.

Cze­piec war­miń­ski wyko­na­ny ręcz­nie przez Kry­sty­nę Tar­nac­ką, fot. Beata Bro­kow­ska

Pomoc nade­szła z nie­spo­dzie­wa­nej stro­ny – od nie­miec­kiej rodzi­ny, któ­ra pro­wa­dzi­ła wylę­gar­nię kur naprze­ciw­ko i wkrót­ce sama mia­ła wyje­chać. Przy­nie­śli gar­nek smal­cu ze skwar­ka­mi, regu­lar­nie dawa­li jaj­ka, mąkę. Na odchod­ne zosta­wi­li im bie­liź­niar­kę, któ­ra do dziś stoi w domu pani Kry­sty­ny.

Dla dwu­na­sto­let­niej dziew­czyn­ki nowa rze­czy­wi­stość była szko­łą prze­trwa­nia. Naj­pierw odrzu­co­no ją w „lep­szej” szko­le numer jeden. Dyrek­tor zmie­rzył ją wzro­kiem od góry do dołu i stwier­dził, że nie ma miejsc.

– Dopie­ro potem sko­ja­rzy­łam, że on patrzył na moje buty. A jakie były? Kupio­ne na wyrost, podob­ne do koza­ków, z imi­ta­cji skó­ry. Po butach było poznać, że się nie nada­ję do tej szko­ły – przy­wo­łu­je jed­no z pierw­szych, nie­do­brych wspo­mnień.

Przy­ję­to ją do szko­ły numer dwa, tej „dru­giej kate­go­rii”. Z pol­skim, mimo że w domu mówi­ło się po pol­sku, mia­ła pro­ble­my. Pierw­sze zeszy­ty były czer­wo­ne od błę­dów orto­gra­ficz­nych. Ale z mate­ma­ty­ką, fizy­ką i che­mią nie mia­ła kło­po­tów – w Związ­ku Radziec­kim ści­słe przed­mio­ty sta­ły na wyso­kim pozio­mie. Naj­bo­le­śniej­sze było jed­nak zde­rze­nie z rówie­śni­ka­mi i ich kpi­na­mi z „zacią­ga­ją­cej” wymo­wy. To wspo­mnie­nie, bole­sne jak odła­mek szkła, nazna­czy­ło ją na całe życie.

– To było w pią­tej kla­sie, na lek­cji śpie­wu — wspo­mi­na pani Kry­sty­na. — Nauczy­ciel­ka, zamy­kam oczy i widzę ją, woła, żebym teraz coś zaśpie­wa­ła. A więc, peł­na zapa­łu, śpie­wam jedy­ną pieśń, któ­rą sły­sza­łam „Szła dzie­wecz­ka do lasecz­ka”. Nauczy­ciel­ka w ryk. Cała kla­sa za nią. Ja się zamknę­łam. I do koń­ca roku szkol­ne­go się nie odzy­wa­łam. Zanie­mó­wi­łam. Posta­no­wi­łam, że już nigdy nie będę śpie­wać.

I nie śpie­wa. Ale tam­ta chwi­la upo­ko­rze­nia obu­dzi­ła w niej nie­wia­ry­god­ny upór. Całe waka­cje spę­dzi­ła nad książ­ka­mi. Wkrót­ce nikt już nie śmiał się z jej pol­sz­czy­zny.

Bezcenna książka zapomnianej badaczki

Talent, wynie­sio­ny z domu na Wileńsz­czyź­nie, gdzie „każ­da dziew­czyn­ka musia­ła nauczyć się wszyst­kie­go”, oka­zał się bez­cen­ny. Szy­ła, hafto­wa­ła, malo­wa­ła. Przez lata było to narzę­dzie prze­trwa­nia. Pra­co­wa­ła w księ­go­wo­ści, po godzi­nach sprzą­ta­ła, a noca­mi szy­ła na zamó­wie­nie, by utrzy­mać rodzi­nę.

Prze­łom nastą­pił w 1997 roku. Na wysta­wie w lidz­bar­skim muzeum zoba­czy­ła „go” po raz pierw­szy – ory­gi­nal­ny, sta­ry cze­piec war­miń­ski, zamknię­ty w szkla­nej gablo­cie.

– Zro­bi­łam szyb­ko kil­ka nota­tek i szkic rysun­ko­wy. Do dziś widzę tam­ten cze­piec i ten swój szkic – opo­wia­da. Rysu­nek był począt­kiem wszyst­kie­go. Poje­cha­ła do Muzeum War­mii i Mazur w Olsz­ty­nie, do nie­ży­ją­cej już etno­graf­ki, Elż­bie­ty Kacz­ma­rek z goto­wym, wyko­na­nym wła­sno­ręcz­nie czep­cem. Ta, widząc jej pasję i pre­cy­zję, dała bez­cen­ną wska­zów­kę: „Poka­żę ci książ­kę Teo­do­ry Modze­lew­skiej. Tam masz wszyst­ko opi­sa­ne”. Książ­ka „Stro­je ludo­we War­mii i Mazur” zapo­mnia­nej badacz­ki sta­ła się dla niej biblią. To w niej zna­la­zła opi­sy tka­nin, kolo­rów, ście­gów i kon­struk­cji. To ona sta­ła się punk­tem odnie­sie­nia dla każ­dej kolej­nej pra­cy. Odkry­ła, że daw­ne czep­ce szy­to z lnia­ne­go płót­na, a na wierzch uży­wa­no dro­go­cen­nych jedwa­bi. Hafto­wa­no je nić­mi, któ­re nazy­wa­no „nić­mi z duszą”.

Zło­ta nić w rękach Kry­sty­ny Tar­nac­kiej, fot. Beata Bro­kow­ska

– Daw­no, daw­no temu to były nici w for­mie dru­ci­ków. A potem były nici z tak zwa­ną duszą. Zawsze się zasta­na­wia­łam, jak oni kie­dyś mogli zro­bić taką cie­niut­ką nić, któ­ra mia­ła duszę. Wewnątrz był jedwab, a wszyst­ko owi­nię­te bar­dzo cie­niut­kim, meta­lo­wym dru­ci­kiem.

Pani Kry­sty­na się­ga po szpul­kę nici, któ­rą przy­wio­zła z tar­gów we Fran­cji. Deli­kat­nie roz­war­stwia zło­tą nit­kę, by poka­zać jej sekret. – Widzi pani? Wywle­kłam z nici duszę. To jest ta dusza – mówi, poka­zu­jąc cie­niut­ki, baweł­nia­ny rdzeń i ota­cza­ją­cą go lśnią­cą, meta­li­zo­wa­ną owij­kę. – Jeże­li ta owij­ka się nie ście­ra, to jest nić dobra. Ale te nici mają swo­ją cenę.

Odkry­ła, że wzo­ry na czep­cach, choć czę­sto inspi­ro­wa­ne sza­ta­mi litur­gicz­ny­mi, czer­pa­ły też gar­ścia­mi z ota­cza­ją­cej przy­ro­dy. Poja­wia­ły się dzwo­necz­ki, rumian­ki, liście. Każ­da haf­ciar­ka mogła dodać coś od sie­bie. Pani Kry­sty­na ma nawet wła­sną teo­rię na temat cen­tral­ne­go moty­wu, czę­sto inter­pre­to­wa­ne­go jako owoc gra­na­tu.

– Jeże­li to było kopio­wa­ne z tego, co rośnie w ogro­dzie, to naj­praw­do­po­dob­niej jest to kwiat kro­ko­sza bar­wier­skie­go. W ogród­kach klasz­tor­nych na pew­no go sia­no, bo płat­ki zastę­po­wa­ły dro­gi sza­fran, a olej leczył. Jak połą­czy­my to z legen­dą o świę­tym zie­lu, któ­re na War­mii leczy­ło cho­ro­by, to mamy goto­wą histo­rię – pod­kre­śla.

Kry­sty­na Tar­nac­ka – mistrzy­ni tra­dy­cji i pasji ręko­dzie­ła, fot. Beata Bro­kow­ska

Nie można iść na skróty

Pierw­szy cze­piec, któ­ry uszy­ła, poka­za­ła na Dniach Lidz­bar­ka. Ubra­na w cały, samo­dziel­nie wyko­na­ny strój war­miń­ski, szła przez mia­sto na zamek. Ludzie patrzy­li, pyta­li. Jed­ni z cie­ka­wo­ścią, inni z drwi­ną, bio­rąc ją za prze­bie­rań­ca. Ale jej pra­ca, opar­ta na solid­nych bada­niach i wyko­na­na z bene­dyk­tyń­ską cier­pli­wo­ścią, zaczę­ła zdo­by­wać uzna­nie. Pro­wa­dzi­ła warsz­ta­ty, uczy­ła inne kobie­ty, jak w zespo­le Węgoj­ska Struż­ka, by robi­ły czep­ce „tak, żeby po nich zosta­ły nawet na kil­ka poko­leń”. Tu nie moż­na kom­bi­no­wać, ani iść na skró­ty.

Dziś jej czep­ce są zna­ne, tra­fi­ły na listę Nie­ma­te­rial­ne­go Dzie­dzic­twa Kul­tu­ro­we­go, a ona sama jest straż­nicz­ką tra­dy­cji. Na pyta­nie, co powie­dzia­ła­by tam­tej dwu­na­sto­let­niej, zagu­bio­nej dziew­czyn­ce, któ­rą była, gdy przy­je­cha­ła do Lidz­bar­ka, przez chwi­lę się waha. Pierw­sza odpo­wiedź jest gorz­ka, peł­na echa daw­ne­go bólu: „Wiej stąd, póki czas!”. Ale po chwi­li reflek­sji mówi: — A może powie­dzia­ła­bym: „Niech malu­je. Niech haftu­je. Niech malu­je świat na kolo­ro­wo”. Sko­ro będzie malo­wa­ła świat, będzie go widzia­ła na kolo­ro­wo. Będzie mia­ła wybór.

Kry­sty­na Tar­naw­ska: „Sko­ro będę hafto­wać, zoba­czę świat na kolo­ro­wo.”

Kry­sty­na Tar­nac­ka, dziew­czyn­ka z Wileńsz­czy­zny, któ­ra zanie­mó­wi­ła na lek­cji śpie­wu, odna­la­zła po latach swój głos w zło­tych niciach. Nie malu­je obra­zów, ale haftu­je je na jedwa­biu, chro­niąc od zapo­mnie­nia świat war­miń­skich kobiet. A mot­to, któ­re pro­wa­dzi ją przez życie, to pro­ste sło­wa ojca, któ­re sły­sza­ła, gdy coś jej się nie uda­wa­ło: – Jeśli jeden czło­wiek potra­fi, to ty też możesz.

I potra­fi­ła. Wplo­tła swo­ją trud­ną, oso­bi­stą histo­rię w barw­ną tka­ni­nę war­miń­skiej tra­dy­cji, a jej zło­ta nić połą­czy­ła dwa świa­ty: ten utra­co­ny i ten odzy­ska­ny.